Aconcagua 6962 m     (1 - 23 lutego 2003)


Sobota 1 lutego

Po 4 miesiącach przygotowań wybiła w końcu godzina zero. Pakowałem się do późnych godzin nocnych, zrobienie 25 kg bagażu z ponad 30 kg nie było łatwe, Ponad 5 kg musiałem wsadzić do kieszeni kurtki np. ponad 20 batonów ważących 1,2 kg. Naszą podróż rozpoczęliśmy w czwórkę na warszawskim Okęciu, mieliśmy lot do Buenos Aires w Argentynie z przesiadką w Mediolanie.

Niedziela 2 lutego

Po 13 h lotu i pokonaniu 11 tyś. km dotarliśmy z Mediolanu do Buenos Aires o 8 rano czasu argentyńskiego. Z radością popatrzeliśmy na nasze bagaże, które dotarły bez szwanku. Z lotniska międzynarodowego przejechaliśmy na lotnisko krajowe skąd polecieliśmy kolejne 900 km do Mendozy, która znajduje się około 200 km od Aconacguy. Na lotnisku w Mendozie bardzo miło zaskoczyła nas informacja turystyczna, można było tam dowiedzieć się wszystkiego na temat hoteli, ich standardu, cen oraz na miejscu zarezerwować w nich miejsce i zamówić taksówkę która tam zawiezie. Po południu zrobiliśmy jeszcze zakupy niezbędnych artykułów spożywczych.

Poniedziałek 3 lutego

Wczesnym rankiem udaliśmy się do siedziby władz Parku Aconcagua po pozwolenie jakie jest wymagane na działalność górską na terenie parku i wejście na szczyt. W terminie od 1 lutego kosztuje ono 120 USD. Potem w sklepie sportowym zaopatrzyliśmy się w gaz. Następnie przejechaliśmy na dworzec skąd mieliśmy autobus do Penitentes położonego kilka km o wejścia do Parku Aconcagua. Na dworzec dotarliśmy w ostatniej chwili, gdybyśmy się spóźnili musielibyśmy czekać na kolejny autobus do następnego dnia. Po trzech godzinach jazdy pękła opona w autobusie, zmiana koła szła kierowcy bardzo opornie gdyż miał popsuty podnośnik. Po około godzinie przyjechał drugi autobus tej firmy przewoźniczej i kontynuowaliśmy naszą podróż. Około 15-tej dojechaliśmy do Penitentes gdzie zasadniczą część bagażu nadaliśmy na muły za 71 kg zapłaciliśmy 160 USD. Ja osobiście na muły zdałem 21 kg, pozostała część bagażu, którą miałem nieść z sobą, a były to tylko najpotrzebniejsze rzeczy (namiot, śpiwór, jedzenie na 2 dni) ważyła kolejne 20 kg, przeraziło mnie to trochę. Ludzie z firmy mulniczej podwieźli nas do granicy Parku Aconcagua znajdującej się na wysokości 2 800 m, byliśmy tam o 18-tej. Okazaliśmy tam nasze pozwolenia i dostaliśmy worki na śmieci, jednocześnie zostaliśmy poinformowani, że za nieoddanie worka ze śmieciami przy powrocie grozi grzywna 100 USD. Udaliśmy się w drogę do pierwszego obozu Confluencia położonego na wysokości 3350 m, dotarliśmy tam już po zmierzchu po 3,5 h wędrówce.

Wtorek 4 lutego

Z Confluencii w celach aklimatyzacyjnych poszliśmy w kierunku Plaza Francia, doszliśmy do poziomu 4 000 m i wróciliśmy do namiotów. Termometr pozostawiony w namiocie stojącym na słońcu pokazywał temperaturę + 47 st.C.

Środa 5 lutego

Wyruszyliśmy rano w kierunku kolejnego obozu Plaza de Mulas. Droga w znacznej mierze prowadziła przez dolinę, rozlewała się w niej rzeczka, którą niejednokrotnie trzeba było przeskakiwać. W końcowym odcinku doliny była ona na tyle szeroka, że nie dało się jej przeskoczyć, musiałem zdjąć buty i przez nią przejść. Woda była lodowata i prawie po kolana. Łukaszowi, który szedł za mną nie chciało się zdejmować butów, liczył że uda mu się ją przeskoczyć. Niestety musiał je zdjąć, ale żeby wylać z nich wodę wyżąć skarpety. Dalszy odcinek drogi prowadził już pod górę, napotkaliśmy tam na szkielet muła, który musiał paść podczas drogi. Do Plaza de Mulas położonego na 4350 m dotarliśmy o zmierzchu.

Czwartek 6 lutego

Odebraliśmy nasze bagaże od firmy mulniczej, dotarły one bez szwanku. Mój namiot stał blisko ścieżki którą przechodziły niektóre muły, jeden z nich o mało mi na niego nie nadeptał. Musiałem więc przestawić namiot w inne miejsce żeby nie został czasem uszkodzony przez jakiegoś muła. Po południu przeszliśmy się do Hotelu położonego niedaleko Plaza de Mulas, mieliśmy okazję zobaczyć tamtejsze ceny. Później zrobiłem sobie jeszcze wędrówkę aklimatyzacyjną na wysokość 4 600 m po czym wróciłem do namiotu.

Piątek 7 lutego

Około południa spakowaliśmy część naszych rzeczy i wybraliśmy się z nimi do kolejnego obozu Plaza Canada położonego na wysokości 5060 m. Droga nie była długa, ale było to cały czas strome podejście po rumowisku żwiru i drobnych kamieni. Po dojściu na miejsce nasze rzeczy zostawiliśmy workach przyłożonych kamieniami i zeszliśmy na dół do namiotów.

Sobota 8 lutego

Część niepotrzebnych nam na górze rzeczy zostawiliśmy u firmy mulniczej, gdy szliśmy do ich namiotu bazowego z zaledwie kilkoma kilogramami łapała nas zadyszka. Po złożeniu namiotów i spakowaniu wszystkich rzeczy ruszyliśmy do góry w kierunku Plaza Canada. Tego dnia najszybsze tempo miał Łukasz, śmieliśmy się że to po magicznej pigułce którą dostał poprzedniego dnia od grupy Włochów. Mijając go podczas schodzenia w dół, uznali że nie wygląda on najlepiej. W Plazie Canada nie ma wody, pozostawało więc już tylko topienie śniegu do gotowania, a i on leżał dość daleko. Przez najbliższy tydzień trzeba było zapomnieć o myciu.

Niedizela 9 lutego

Przenieśliśmy część naszych rzeczy do kolejnego obozu Nido de Condores położonego na wysokości 5590 m. Rano podczas pakowania rzeczy uświadomiłem sobie, że moja koszulka termiczna została na dole u firmy mulniczej. Szkoda mi było dużych pieniędzy jakie na nią wydałem i tego że nawet z niej nie skorzystam. Postanowiłem więc po wejściu na Nido de Condores zejść po nią do Plaza de Mulas. Do Canady udało mi się powrócić ponad godzinę przed zachodem słońca.

Poniedziałek 10 lutego

Z Plaza Canada wyruszyliśmy z namiotami do Nido de Condores, szło się nam bardzo ciężko. Po drodze rozbawił nas widok człowieka idącego w dół, który miał na zewnątrz plecaka głośniki, z których rozbrzmiewała muzyka oraz maskotkę królika. Gdy doszliśmy na miejsce czułem, że rozsadza mi głowę, z wielkim wysiłkiem rozstawiłem namiot i zabrałem się za topienie śniegu i gotowanie. Próbowałem zapalić tam zapałkę ale spalała się ona bez płomienia. Panujące tam ciśnienie (według GPS-u który miał Krzysiek) wynosiło 550 hPa, czyli było o połowę niższe niż normalne.

Wtorek 11 lutego

Kiedy przebudziłem się w nocy na termometrze w namiocie było - 7 st. C. Tego dnia Krzysiek z Asią i Łukaszem postanowili wyruszyć z namiotami do kolejnego obozu Berlina położonego na 5960 m. Ja uznałem że wyruszanie tam z namiotem jest jeszcze za wczesne i wziąłem tylko część swoich rzeczy, żeby je tam zanieść. Gdy doszedłem do Berlina zapragnąłem stanąć na 6 tyś. brakowało zaledwie 40m, włączyłem GPS i szedłem dalej w górę, w końcu ukazała mi się cyfra 6008 m. Stanąłem pierwszy raz na wysokości 6 tyś. m. Czułem ogromny ból głowy, postanowiłem więc schodzić na dół. Spotkałem Łukasza, który akurat docierał do Berlina, powiedział mi, że Krzysiek poczuł się źle i zawrócili z Asią do Nido.

Środa 12 lutego

Gdy obudziłem się rano śpiwór i namiot nad moją głową były oszronione od mojego zamarzającego oddechu. Z Krzyśkiem i Asią wyruszyliśmy z namiotami do Berlina, gdzie nocował już Łukasz. Gdy tam dotarliśmy byłem mile zaskoczony, że tym razem nie bolała mnie głowa. Gdy rozłożyliśmy namioty zaczął prószyć śnieg, po kilkudziesięciu minutach namioty były ośnieżone i wokół nich zrobiło się biało.

Czwartek 13 lutego

Krzysiek z Asią i Łukaszem wyszli rano na szczyt, chcieli mieć to jak najszybciej za sobą. Ja postanowiłem zrobić sobie jeszcze dzień aklimatyzacji na 6 tys., dodatkowo 13 nie jest ponoć szczęśliwą liczbą. Żeby nie siedzieć cały dzień bezczynnie przeszedłem się na wysokość 6200 m, wyżej nie chciałem iść żeby nie tracić zbytnio sił. Chcąc zaoszczędzić czasu następnego dnia rano, natopiłem ze śniegu butelkę wody, ale żeby nie zamarzła musiałem ją trzymać w nocy w śpiworze.

Piątek 14 lutego

W środku nocy zbudziły mnie jakieś odgłosy, były to głosy moich kolegów w sąsiednim namiocie, odetchnąłem więc z ulgą, że w końcu wrócili. Wstałem gdy było jeszcze ciemno, wiał silny wiatr aż się nie chciało wychodzić z cieplutkiego śpiwora. Gdy byłem gotowy już do drogi rozwidniało się. Wychodząc z namiotu wsadziłem do niego ~ 10 kg kamień, żeby pusty nie odfrunął gdzieś z wiatrem. Kiedy zacząłem wędrówkę w kierunku szczytu było bardzo zimno, termometr który miałem w kieszeni pokazywał prawie - 20 st. C. Marzły mi bardzo palce u nóg, ale po około dwóch godzinach kiedy słońce pojawiło się na dobre przestało mi być zimno. Kawałek za Indenpendencia na wysokości 6400 m zerwał się silny wiatr, który bardzo mnie przewiewał, mimo iż byłem grubo ubrany. Musiałem więc założyć jeszcze kurtkę puchową i gogle. Ostatni odcinek na szczyt Żleb Canaleta był dość stromy i znajdowały się na nim duże osuwające się kamienie, szło się więc tam dość trudno. Około godziny 18.20 stanąłem na szczycie Aconcaguy, niestety chmury zasłaniały jej południową ścianę, która tak chciałem zobaczyć. Wiatr był tak silny, że miałem problem z utrzymaniem aparatu przy robieniu zdjęcia. Na szczycie spędziłem prawie godzinę. 14 lutego szczególny dzień - walentynki, kocham góry i tego dnia stanąłem na jednej z nich, najwyższej leżącej poza Azją. W momencie kiedy miałem już schodzić ze szczytu, wiatr rozwiał chmury i mogłem ujrzeć okazałą ośnieżoną południową ścianę Aconcaguy, które do tej pory znałem tylko ze zdjęć. Gdy pokonywałem końcowy odcinek drogi powrotnej zaczęło robić się ciemno. Miałem ze sobą GPS, do którego rano wpisałem kilka charakterystycznych punktów początkowej drogi, dzięki temu bezproblemowo wróciłem do namiotu. Kiedy do niego dotarłem stał samotnie, nie było już namiotów moich kolegów.

Sobota 15 lutego

Rano wiał silny wiatr, musiałem aż rozłożyć ręce i trzymać namiot żeby wiatr go nie rozerwał. O jakimś gotowaniu nie było nawet mowy. Spakowałem wszystkie swoje rzeczy do plecaka wewnątrz namiotu, a później zabrałem się za jego składanie. Okazało się, że wiatr urwał dwa odciągi przy namiocie. Kładąc kamienie na namiot, żeby nie odfrunął udało mi się go jakoś powoli złożyć i spakować. Gdy już zacząłem schodzić zobaczyłem, że namiot Łukasza leży przykryty kamieniami, pomyślałem że może się podarł i Łukasz postanowił go tam zostawić. Zszedłem niżej do Nido de Condores i zobaczyłem tam namiot Krzyśka i Asi. Gdy do nich doszedłem powiedzieli mi, że Łukasz nie wrócił razem z nimi, ze szczytu. Nie mógł dotrzymać im tempa, powiedział żeby na niego nie czekali, i że sam da radę wrócić. Ze względu na silny wiatr zeszli oni niżej, a namiot Łukasza położyli i przyłożyli kamieniami. Poszedłem do budki strażników parkowych znajdującej się na Nido de Condores i poprosiłem aby przez radiotelefon skontaktowali się z innymi obozami i spytali czy nie ma w nich Łukasza. Niestety nie było o nim wieści w żadnym z obozów. Na Nido było też bardzo wietrznie i zimno, więc trzeba było schodzić w dół. Kiedy dotarłem do Plaza de Mulas udałem się do strażników parkowych, żeby prosić ich o skontaktowanie się przez radiotelefon z wyższymi obozami Nido de Condores i Berlinem. Okazało się, że Łukasz dotarł do Nido, ale nie był w stanie zejść niżej o własnych siłach. Wysłano po niego dwóch ratowników, mnie również poproszono o pomoc. Mimo że praktycznie nic nie jadłem tego dnia oprócz słodyczy, (bo nie było kiedy) poszedłem do góry pomóc ratownikom. Sprowadziliśmy Łukasza na dół do Plaza de Mulas. Ratownicy podziękowali mi za pomoc, poczułem się wtedy bardzo dowartościowany. Łukaszem zajął się nim lekarz, po dogłębnym zbadaniu i diagnozie, że nic poważnego mu nie dolega, oraz że nie ma odmrożeń oddali nam go na noc do namiotu. Dopiero koło północy przy jasnym świetle księżyca jadłem swoją zasłużoną śniadanio-kolację.

Niedziela 16 lutego

Rzeczy Łukasza znajdowały się w Berlinie na 5960 m i w Nido na 5500 m. On sam nie był w stanie po nie pójść, Krzysiek też nie czuł się na siłach, więc ja musiałem się tam wybrać. Pokonanie różnicy poziomu ponad 1600 m na tej wysokości byłoby niebezpieczne dla organizmu, ale dzięki wcześniejszej aklimatyzacji w moim przypadku obeszło się to nawet bez jakiegokolwiek bólu głowy. Ze względu na wysiłek z poprzedniego dnia szło mi się ciężko. Gdy dotarłem do Nido de Condores okazało się, że budka strażników parkowych w której miał być plecak Łukasza jest zamknięta. Zdenerwowało mnie to nieźle, tyle godzin mozolnego podchodzenia, ale nic poszedłem wyżej do Berlina gdzie znajdował się namiot i reszta rzeczy Łukasza. Zrobiło się już zupełnie ciemno, kiedy z wielkim trudem na silnym wietrze udało mi się spakować rzeczy i namiot Łukasza. Poszedłem później do schronu strażników parkowych znajdującego się w Berlinie. Po moim kilkukrotnym pukaniu i wołaniu drzwi przypominające gilotynę uniosły się do góry, mogłem wtedy "wpełznąć" do środka. Znajdował się tam strażnik parkowy i kilkuosobowa grupa ludzi, których miał prowadzić na szczyt następnego dnia. Po wymianie kilku angielsko-hiszpańskich zdań, udało mi się dowiedzieć, że koło budki strażników na Nido znajdują się dwa żółte namioty i plecak Łukasza jest "outside". Strażnik parkowy zaproponował mi żebym został u nich na noc. Propozycję tę przyjąłem praktycznie bez zastanawiania gdyż perspektywa schodzenia w nocy i przy dużym mrozie nie była zachęcająca.

Poniedziałek 17 lutego

Wstałem razem z grupą wyruszającą na szczyt, ale żeby schodzić na dół było jeszcze za ciemno i za mroźno, więc siedziałem tam i przyglądałem się ich przygotowaniom do drogi. Zostałem poczęstowany gorącą herbatą i kromką chleba. Człowiek, który kroił zmarznięty chleb, kładł na chwilę kromkę na płomień palnika i podawał ją później komuś do zjedzenia, kromka którą ja dostałem nie trafiła na palnik (no cóż "darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby"). Gdy zrobiło się widno i wszyscy zaczęli wychodzić ze schronu, ja również wyszedłem i zacząłem schodzić w dół. Dotarłem do dwóch żółtych namiotów obok budki strażników parkowych, ale na zewnątrz nich nic nie było, zajrzałem do jednego namiotu, był pusty, zajrzałem do drugiego namiotu i był tam plecak Łukasza. Gdy wyszedłem z namiotu, okazało się że jest na nim napis "Outside", zrozumiałem wtedy co strażnik parkowy miał na myśli mówiąc "outside tent". Miałem 3 plecaki, musiałem przepakować ich zawartość tak, żebym mógł zejść z całością na dół, nie było to łatwe. Około 11-tej dotarłem do Plaza de Mulas. Akurat moi koledzy zdali już swoje bagaże na muły i byli gotowi do drogi powrotnej. Zdążyliśmy jeszcze zamienić kilka zdań, ustalić że jeszcze mam zdać rzeczy Łukasza na muły, potem pożegnaliśmy się, gdyż oni mieli dłuższe urlopy i wybierali się jeszcze na tydzień do Patagonii. Postanowiłem dać sobie wolne do końca dnia i poodpoczywać. Po południu zrobiłem pranie skarpet, ale zabrałem się do tego trochę za późno, kiedy tylko znikło słońce, wszystkie zamieniły się w sople lodu.

Wtorek 18 lutego

Z powodu, że miałem jeszcze 5 dni do samolotu postanowiłem, że sam powoli zniosę swój bagaż, bez wydawania dużych pieniędzy na muły. Po 6 h wędrówki dotarłem z Plaza de Mulas do Confluencii, według mojego GPS-u był to dystans 17,2 km (nie w linii prostej). Końcowa część drogi była mało przyjemna, gdyż wiatr unosił chmurę piasku w której trzeba było iść.

Środa 19 lutego

Z Confluencii zszedłem 9 km do granicy Parku Aconcagua, gdzie oddałem worek ze śmieciami. Następnie zszedłem kilka kolejnych kilometrów w dół do Puente del Inca. Było tam bardzo wietrznie i zimno, myślałem więc, żeby jeszcze tego dnia pojechać do Mendozy, niestety autobus tam jadący uciekł mi ze 20 minut wcześniej. Przenocowałem tam w schronisku, było trochę obskurne ale dla mnie najważniejsze było to, że była w nim ciepła woda pod prysznicem.

Czwartek 20 lutego

Rano zadziwił mnie bardzo, prószący na tej wysokości śnieg, było bardzo wietrznie i zimno. Po obejrzeniu skalnego mostu w Puente del Inca pojechałem autobusem do Mendozy. Po pokonaniu dystansu około 200 km z zimnych gór przeniosłem się w sam środek lata. Idąc ulicami w kurtce z długim rękawem i objuczony plecakiem i torbą musiałem wyglądać jak "dziwoląg" dla tamtejszych tubylców. Zatrzymałem się tam w schronisku, wybrałem się też na długo oczekiwany obiad do restauracji, był tak obfity że jadłem go prawie godzinę.

Piątek 21 lutego

Ten dzień postanowiłem poświęcić na odpoczynek. Przeszedłem się do parku w którym znajdują się okazałe plamy. Resztę dnia spędziłem spacerując po ulicach Mendozy i zajadając się lodami.

Sobota 22 lutego

Ostanie 10 argentyńskich peso wystarczyło mi "na styk" na taksówkę na lotnisko. Z Mendozy poleciałem do Buenos Aires, skąd niecałe dwie godziny później miałem lot do Mediolanu.

Niedziela 23 lutego

Do Mediolanu przyleciałem przed 8 rano czasu europejskiego, musiałem tam niestety czekać 6 godzin do samolotu do Warszawy, byłem zbyt niewyspany żeby wybrać się na zwiedzanie Mediolanu. Kiedy byłem już na Okęciu panu celnikowi nie spodobało się że wracam aż z Buenos Aires, zaczął mnie wypytywać po co tam byłem, gdzie pracuję itd. Nie bardzo chciał uwierzyć że byłem tam w górach, według niego w góry to się jeździ w Himalaje. Postanowił prześwietlić moje bagaże, musiałem wyciągnąć kilka rzeczy między innymi termos, który wydał mu się podejrzany.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura