Alpamayo 5947 m     (27 maja - 15 czerwca 2003)


Podróż

Swoją podróż rozpoczęliśmy 27 maja w Katowicach, skąd pojechaliśmy samochodem na lotnisko do Wiedniu, z którego to polecieliśmy do Madrytu. Podczas pobytu w Madrycie usłyszeliśmy o wprowadzeniu stanu wyjątkowego w Peru, byliśmy więc pełni obaw jaki to może mieć wpływ na nasz pobyt w tym kraju. Lot z Madrytu do Limy trwał 12 godzin, w związku z różnicą czasu musieliśmy cofnąć nasze zegarki o 7 godzin. Wylądowaliśmy o godzinie 18-tej, zdziwiło nas trochę, że o tej godzinie było już prawie ciemno. Bez najmniejszych problemów przeszliśmy odprawę paszportową i celną. Na lotnisku rozbawił nas bardzo pewien fakt, zobaczyliśmy napis "Serdecznie witamy w Peru, u nas nie ma SARS" a prawie wszyscy urzędnicy kontroli paszportowej mieli założone na twarzach maseczki higieniczne. Na pierwszy rzut oka Lima wyglądała spokojnie, jednak wpływ stanu wyjątkowego odczuliśmy na własnej skórze, kiedy to chcieliśmy jechać nocnym autobusem do położonego w górach Huaraz. Nasz autobus został zawrócony zanim jeszcze zdążył wyjechać zupełnie z Limy. Na trasie naszej dalszej podróży miały miejsce jakieś zamieszki, które były tłumione przez policję i wojsko. Następnego dnia nasza podróż przebiegała już bez zakłóceń. Po 8 godzinach jazdy autobusem dotarliśmy do Huaraz. Po wyjeździe z Limy byliśmy bardzo zaskoczeni wyglądem miejscowości przez, które przejeżdżaliśmy, były tam same slamsy, budy, lepianki, aż trudno było sobie wyobrazić, że mieszkają w nich ludzie. Od czasu do czasu było też widać żołnierzy z karabinami stojących przy drodze. W piątek 30 maja w kilku agencjach górskich zebraliśmy niezbędne informacje potrzebne nam do wyruszenia na Alpamayo. Później kupiliśmy trochę żywności, gaz oraz wypożyczyliśmy szable śnieżne niezbędne do wspinaczki. W sobotę pojechaliśmy busem do Caraz. Przedsiębiorczość Peruwiańczyków jest niesamowita, w busie w którym w Polsce jechałoby 9 osób oni potrafią wcisnąć aż 19, jazda ta była bardzo męcząca, ale trwała na szczęście tylko niecałe 2 godziny.

Wyjście w Góry

Z Caraz pojechaliśmy taksówką do Casha Pampy położonej na wysokości 2940 m, droga tam wiodła przez wyboiste górskie serpentyny. Wynajęliśmy tam osły, które miały nieść nasze bagaże i ruszyliśmy już na lekko w góry. Tego dnia doszliśmy do obozu Llama Coral leżącego na wysokości 3790 m, gdzie przenocowaliśmy w namiotach. W niedzielę 1 czerwca dotarliśmy do Alpamayo Base Camp położonego na wysokości 4320 m. Oprócz nas w obozie były tylko 2 namioty Francuzów. Wszystkie okoliczne szczyty były zasłonięte chmurami, więc nie mogliśmy pocieszyć naszych oczu ich widokiem. Kiedy wstaliśmy rano następnego dnia byliśmy mile zaskoczeni bo naszym oczom ukazały się piękne ośnieżone szczyty. Najpiękniejszy z nich był Artensoraju, który wyglądał jak strzelista piramida. Spakowaliśmy sprzęt do wspinaczki, gaz i żywność i zanieśliśmy je do Morena Camp położonego na wysokości 4970 m, a później wróciliśmy do namiotów. We wtorek 3 czerwca złożyliśmy namioty i z pozostałą resztą sprzętu ruszyliśmy do Morena Camp. Rano widoczność była dobra, ale później psuły ją chmury. Kolejnego dnia ruszyliśmy z częścią naszego sprzętu i żywności w kierunku High Camp. Droga tam wiodła już przez lodowiec. Był on pełen szczelin, więc szliśmy po nim powiązani liną. Niektórych szczelin nie dało się obejść i trzeba było je przeskakiwać. Depozyt naszych rzeczy złożyliśmy u podejścia do przełęczy za którą znajdował się High Camp na wysokości 5530 m, a następnie powróciliśmy do namiotów. W czwartek ruszyliśmy z resztą naszych rzeczy do ostatniego obozu pod Alpamayo. Doszliśmy do miejsca gdzie zostawiliśmy swój depozyt poprzedniego dnia. Dalsza droga prowadząca do przełęczy za którą był obóz, była dość stroma, trzeba było ją pokonywać przy pomocy dwóch czekanów. Gdy przeszliśmy przez przełęcz naszym oczom ukazała się w końcu długo oczekiwana południowa-zachodnia ściana Alpamayo, którą znaliśmy do tej pory tylko ze zdjęć. Jej widok zrobił na nas niesamowite wrażenie. Jednak nie mogliśmy się zbyt długo delektować jej widokiem, ponieważ niebawem zasłoniły nam ją chmury. Zaskoczyło nas trochę, to że byliśmy tam prawie sami, oprócz nas w obozie był tylko jeszcze jeden namiot Nowozelandczyków. Następnego dnia zeszliśmy poniżej przełęczy po zostawiony tam wcześniej depozyt naszych rzeczy. Stromy odcinek drogi pokonywany drugi raz był tym razem dla nas łatwiejszy. Gdy wróciliśmy do obozu Alpamayo rozświetlone promieniami słońca prezentowało się majestatycznie. Tego dnia też obóz zapełnił się sporą ilością namiotów.

Atak szczytowy

W sobotę 7 czerwca zbudziliśmy się o 2 w nocy, ale w obozie nie było jeszcze słychać przygotowań do ataku szczytowego. Pojawiły się one dopiero koło godziny 3-ciej, wtedy i my zaczęliśmy przygotowywać się do wyjścia. Wyszliśmy przed 4-tą, było tak ciemno, że nie było nawet widać położonej blisko ściany Alpamayo. Szliśmy po śladach wydeptanych na śniegu przez inne zespoły. Kiedy podeszliśmy pod ścianę, zrobiło się tam na tyle stromo, że dalszą drogę w górę trzeba było pokonywać przy pomocy dwóch czekanów. Około godziny 6 zaczęło się powoli rozwidniać, zespoły wspinające się przed nami zaczęły się wracać. Okazało się, że nie była to droga Ferrariego którą zamierzaliśmy wspinać się na szczyt. U góry były jakieś przewieszenia i nawisy. Chwilę później zrobiło się już zupełnie widno, tak jak inni też zawróciliśmy, zeszliśmy trochę w dół i strawersowaliśmy zbocze ściany do miejsca, gdzie według schematu powinna być droga Ferrariego. Zaczęliśmy więc znów wspinaczkę do góry, problem pojawił się przy przekraczaniu szczeliny brzeżnej. Nad nią był prawie pionowy odcinek, leżący tam śnieg był nie związany i sypki, nie można było nawet wbić w niego czekana, śnieg nie trzymał się kupy i rozsypywał się na wszystkie strony. Nie było więc możliwości przekroczenia szczeliny brzeżnej i kontynuowania dalszej wspinaczki w kierunku szczytu. Tak jak i inne zespoły postanowiliśmy zejść w dół i wrócić do obozu. Widząc, że droga jest nie do pokonania postanowiliśmy zakończyć nasze zmagania z górą.

Powrót na dół

Tego samego dnia zeszliśmy jeszcze do Morena Camp przez lodowiec, a później jeszcze niżej do Base Camp. W niedzielę po długich targach z poganiaczami osłów udało się nam wynegocjować cenę za zejście w przeciągu jednego dnia do Casha Pampy. Wyszliśmy z obozu po południu i dotarliśmy tam już po zmierzchu. Mimo późnej godziny udało się nam jeszcze wynająć samochód, którym zjechaliśmy do Caraz, tyle że było to za 2,5 krotną stawkę tego co można było zapłacić w dzień. Tej samej nocy udało się nam jeszcze dojechać do Huaraz, ale również za bardzo wysoką cenę. O 1 w nocy poszliśmy do chińskiego baru na długo oczekiwany tego dnia obiad. Następny dzień poświęciliśmy na odpoczynek w Huaraz oraz kupowanie różnego rodzaju peruwiańskich pamiątek i prezentów. Mimo iż nasz hotel był położony na obrzeżu miasta, złapanie taksówki aby dojechać do centrum nie sprawiało żadnego problemu. Bez względu na porę dnia nie trzeba było czekać więcej niż 2-3 minuty. W przeciągu 5 minut można było zobaczyć do 20 taksówek jadących ulicą i trąbiących na potencjalnych klientów. Tego dnia skusiłem się aby spróbować peruwiański przysmak Cuy - czyli świnkę morską.

Zwiedzanie Chavin

We wtorek 10 czerwca wybraliśmy się na wycieczkę do Chavin, gdzie zachowały się ruiny kompleksu świątynnego sprzed 3 tysięcy lat, są one starsze o 1500 lat od sławnego Machu Picchu. Dojazd tam był bardzo męczący, ponad 4 godziny jazdy po wyboistych górskich serpentynach. Świątynia w Chavin, która była wznoszona przez kilka wieków reprezentuje kulturę starszą niż Inkaska. Najlepiej zachowały się jej podziemne labirynty, które są udostępnione do zwiedzania. Przez wiele wieków Chavin było miejscem kultu religijnego, do którego przybywali ludzie niemal z całego obszaru Ameryki Południowej. Kolejnego dnia zwiedziliśmy w Huaraz muzeum kultury peruwiańskiej. Największe wrażenie zrobiły tam na nas zasuszone zmumnifikowane ciała ludzi, oraz alejka z kamiennymi posążkami bożków.

Powrót

W czwartek 12 czerwca pojechaliśmy autobusem do Limy. Podróż trwała 7 godzin, najpierw droga prowadziła górskimi serpentynami, a później przez wyglądające jak pustynia, piaszczyste pustkowia. Od czasu do czasu pojawiały się na nich poletka uprawne i slamsy mieszkających tam ludzi. Wzdłuż całej drogi leżały duże ilości różnego rodzaju śmieci. Widoki zza szyby autobusu nie były zbyt pociągające. Kiedy w piątek opuściliśmy hotel w którym spędziliśmy noc w Limie, odczuliśmy na swoich ciałach bardzo dużą ilość swędzących miejsc, gdzie pogryzły nas pluskwy lub jakieś inne robactwo. Koło południa udaliśmy się na wybrzeże, każdy z nas zamoczył swoją dłoń w Oceanie Spokojnym. Wieczorem pojechaliśmy już na lotnisko. W obawie przed możliwością podrzucenia jakichś narkotyków do naszych bagaży, pozaklejaliśmy taśmą wszelkie zapięcia i zamki w naszych plecakach. (Nie chcieliśmy przypadkiem stać się kolejnymi potencjalnymi bohaterami programu "Cela"). Peruwiańczycy mieli na lotnisku psa, specjalnie wyszkolonego do tropienia narkotyków. W sobotę 14 czerwca dolecieliśmy do Madrytu, samolot do Wiednia mieliśmy następnego dnia. Tym razem otrzymaliśmy hotel w centrum Madrytu, dzięki czemu mogliśmy go trochę pozwiedzać. Przestawienie się o 7 godzin do przodu nie było dla nas łatwe, nie mogliśmy spać przez większą część nocy. W niedzielę polecieliśmy do Wiednia skąd dalej pojechaliśmy samochodem do Polski. Niestety tym razem nie udało się stanąć na samym szczycie przepięknej góry. Wybraliśmy się tam o jakieś dwa tygodnie za wcześnie, kiedy to warunki pogodowe nie są jeszcze stabilne i śnieg jest za sypki, żeby można było się w nim wspinać. Pozostaje pewien niedosyt i żal z powodu wydania ponad półrocznych oszczędności. Góra z pewnością zaczeka, może kiedyś spróbuję zdobywać ją jeszcze raz.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura