Chan Tengri - 7010 m     (24 lipca - 16 sierpnia 2004)


24 lipca, sobota

Na wyjazd wybrałem się z KW Lubin, swoją podróż rozpoczęliśmy na Okęciu skąd mieliśmy lot do Bishkeku w Kirgizji z przesiadką w Moskwie. Było ciężko zmieścić się w 25 kg limicie bagażu, prawie 10 kg musiałem założyć na siebie, a i tak mój bagaż ważył 26,5 kg. Udało się nam wszystkim przejść odprawę bez płacenia za nadbagaż. Z Warszawy wylecieliśmy po 11-tej i dolecieliśmy do Moskwy o 15-tej tamtejszego czasu, na lot do Bishkeku musieliśmy czekać do 21-ej.

25 lipca, niedziela

Do Bishkeku dolecieliśmy o godzinie 3.35 nad ranem czasu kirgiskiego. Musieliśmy przestawić nasze zegarki o 4 godziny do przodu. Na lotnisku spotkaliśmy się z człowiekiem z agencji Tien Szan Travel. Za ich pośrednictwem załatwialiśmy formalności i pozwolenia związane z akcją górską, oraz transport samochodowy przez Kirgizję i przelot śmigłowcem do bazy głównej pod Chanem Tengri. 7 godzin jechaliśmy busem do Karakoł. Na tamtejszym bazarze kupiliśmy trochę żywności, a następnie terenową ciężarówką pojechaliśmy dalej do położonego w górach na wysokości 2600 m Majda Adyr. Podróż tam była bardzo męcząca, jechaliśmy 5 godzin wyboistymi górskimi drogami.

26 lipca, poniedziałek

Prawie cały dzień odpoczywaliśmy po męczącej podróży z poprzedniego dnia. Dopiero koło 17-tej zrobiliśmy sobie wyjście aklimatyzacyjne na okoliczne wzgórze, weszliśmy na wysokość 3200 m i wróciliśmy.

27 lipca, wtorek

Z Majda Adyr przelecieliśmy śmigłowcem do bazy głównej pod Chanem Tengri położonej na wysokości 4100 m. Na początku śmigłowiec wylądował na lodowcu wysadził 10 osób i odleciał, byliśmy zdezorientowani co się dzieje, kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy bazę. Po kilkunastu minutach śmigłowiec jednak wrócił po nas i zabrał do bazy, nie wylądował jednak na ziemi, musieliśmy wysiadać ze śmigłowca wiszącego z metr nad ziemią. Dystans około 100 km pokonaliśmy przez pół godziny, piechotą musielibyśmy iść 5 dni. Po rozłożeniu namiotów i zjedzeniu czegoś oddaliśmy się robieniu zdjęć na tle Chana Tengri, który prezentował się bardzo okazale.

28 lipca, środa

Część naszych rzeczy, głównie żywność i gaz zanieśliśmy do obozu I położonego na wysokości 4340 m. Droga tam wiodła na początku przez morenę skalną, a później przez lodowiec, przez który co jakiś czas płynęły głębokie strumienie, które trzeba było bardzo ostrożnie przeskakiwać. Wpadnięcie do takiego strumienia mogłoby się zakończyć tragicznie. Tego dnia Chan oraz inne okoliczne szczyty były prawie cały czas zasłonięte przez chmury.

29 lipca, czwartek

Pogoda się popsuła, widoczność tego dnia była bardzo słaba, postanowiliśmy więc zostać w bazie głównej, dużo jeść i nabierać sił na kolejne dni. Około godziny 16-tej wybraliśmy się na krótką przechadzkę w kierunku Piku Pobiedy, po drodze napotkaliśmy 2 wraki śmigłowców, z tego co powiedzieli nam później w bazie to podobno nikt nie zginął w ich katastrofach. Kiedy już wracaliśmy zaczął padać mokry śnieg.

30 lipca, piątek

Z rana nie było do końca wiadomo jaka będzie pogoda, wiatr przepędzał kolejne chmury, aż w końcu widoczność popsuła się zupełnie. Mieliśmy już złożone namioty i byliśmy gotowi do drogi, więc mimo słabej pogody postanowiliśmy wyjść do obozu I. Na początku w niektórych momentach widoczność spadała do 100 m, później trochę się poprawiła. Kiedy doszliśmy do obozu I spotkaliśmy tam doktora z Estonii, który razem z nami jechał z lotniska. Pokazał nam lepsze miejsce na rozstawienie namiotów, położone kilkaset metrów dalej położone na wysokości 4280 m. Miało tam być bardziej sucho, oraz odgłosy schodzących co jakiś czas lawin miały być cichsze. Gdy już doszliśmy w to miejsce i zaczęliśmy rozstawiać namioty, zaczął padać mocny śnieg. Po kilku minutach namioty były już całe białe. Wieczorem widoczność poprawiła się, zaczęliśmy więc zastanawiać się nad wyjściem nad ranem do obozu II. Ostatecznie stwierdziliśmy jednak, że śnieg który padał cały dzień może spaść na nas z lawiną i postanowiliśmy zaczekać jeszcze dzień.

31 lipca, sobota

Od samego rana pogoda była bardzo ładna, piękny błękit nieba i ani jednej chmurki na nim. Słońce nagrzewało tak namiot że o godzinie 9 rano było w nim + 42 st. C, ale zanurzony z głową w śpiworze po mroźniej nocy, prawie nie czułem tej temperatury. Ze względu na dobrą pogodę było nam trochę szkoda, że jednak nie wybraliśmy się w górę. Oddaliśmy się więc kontemplacji otaczających nas szczytów, dużo jedliśmy i nabieraliśmy siły przed czekającym nas w nocy ponad 1000 metrowym podejściem do góry.

1 sierpnia, niedziela

Do obozu II wyszliśmy we czterech o północy. Była pełnia księżyca, świecił on na tyle jasno, że nawet można było nie zapalać czołówek. Związani liną podchodziliśmy pod kuluar Siemionowa, droga prowadząca przez niego była dość stroma i pełna szczelin. Z prawie 30 kg plecakiem szło się nam tamtędy bardzo ciężko. W pewnej chwili przeraził nas szum spadającej lawiny, ale na szczęście byliśmy z dala od jej zasięgu. Około godziny 3 nad ranem księżyc zniknął i zrobiło się trochę ciemniej. Na dalszym odcinku drogi w górę znajdowały się seraki, ze względów bezpieczeństwa staraliśmy się pokonywać tamte rejony jak najszybciej. Około godziny 4-tej zaczął padać śnieg, który znacznie utrudniał nam wędrówkę. Jakiś czas później zobaczyliśmy kolejną lawinę spadającą z Piku Czapajewa w naszym kierunku, była ona niewielka więc do nas dotarł tylko sam pył. O godzinie 5 zrobiło się na tyle widno, że można było wyłączyć już czołówki. Dopiero przy dziennym świetle zobaczyliśmy jak przerażająco wyglądały otaczające nas seraki, które w każdej chwili mogły się oberwać. Dalsza droga w kierunku obozu II była już bezpieczniejsza, aczkolwiek nie nastrajało nas dobrze przejście po bryłach śniegu z lawiny, która zeszła dzień czy dwa dni wcześniej. Ostatnie 100 m stromego podejścia do obozu II położonego na wysokości 5430 m było dla nas bardzo ciężkie. Robiliśmy kilka kroków i odpoczywaliśmy z wielką zadyszką, w końcu jednak po 9 godzinach drogi i pokonaniu różnicy poziomów 1100 m doszliśmy na miejsce. Po krótkim odpoczynku zabraliśmy się za kopanie w śniegu platform pod namioty, a po ich rozstawieniu udaliśmy się na zasłużony sen.

2 sierpnia, poniedziałek

Z obozu II położonego na wysokoœci 5430 m wyruszyliśmy z częścią naszych rzeczy do obozu III. Pogoda nie była zbyt dobra, ale ślady na śniegu były dobrze widoczne. Mimo padającego śniegu było dość ciepło, było mi bardzo gorąco mimo iż pod kurtką miałem tylko koszulkę z krótkim rękawem. Po ponad 2 godzinach doszliśmy do obozu III położonego na wysokości 5820 m. Stało tam kilka namiotów oraz było kilka jam wykopanych w śniegu. Wykopaliśmy niewielką jamkę, w której zostawiliśmy przyniesione przez siebie rzeczy. Gdy zaczęliśmy schodzić w dół zerwał się silny wiatr i zrobiło się bardzo zimno. W połowie drogi powrotnej ślady na śniegu zostały zawiane, zaczęliśmy kluczyć pomiędzy szczelinami, aż w końcu wyszliśmy do bezpiecznego miejsca. Dalsza droga powrotna do obozu II była już prosta.

3 sierpnia, wtorek

W nocy kilka razy budziły mnie odgłosy spadających w okolicy lawin, ze dwa razy zrywałem się aż ze śpiwora żeby przysłuchać się jak były odległe od namiotu. Tego dnia mieliśmy wyruszyć na lekko na wysokość 6400 m i wrócić do obozu II, jednak zmieniliśmy plany. Padający cały czas śnieg mógł powoli stanowić zagrożenie lawinowe dla obozu II, który znajdował się pod stokiem o nachyleniu około 45 stopni. Koło południa kiedy prawie przestało padać złożyliśmy namioty i ruszyliśmy do obozu III. Kiedy już tam dotarliśmy zabraliśmy się za kopanie w śniegu platform pod namioty, zabrało to nam bardzo dużo czasu. W końcu po rozłożeniu namiotu można było się schować do ciepłego śpiwora.

4 sierpnia, środa

Noc była chłodna w namiocie było - 10 st. C, ale za to poranek był ciepły i słoneczny. Widoczność była bardzo piękna, wymarzony dzień na atak szczytowy, ale dla nas było to jeszcze za wcześnie. Wybraliśmy się tylko na aklimatyzacyjne wyjście do góry, doszliśmy do wysokości 6100 m, gdzie zaczynały się poręczówki, po kilku z nich weszliśmy do góry, a następnie wróciliśmy do obozu. Wieczorem Sławek stwierdził, że nie czuje się najlepiej i postanowił, że będzie schodził na dół. Ostatecznie podjęliśmy decyzję, że następnego dnia rano Piotr i Janek też zejdą z nim na dół, a ja zostanę w obozie III.

5 sierpnia, czwartek

O 5 rano pożegnałem się z kolegami schodzącymi na dół i poszedłem dalej spać. Koło godziny 9 usłyszałem Rosjanina biegającego po obozie i panikującego z powodu śmierci kilkunastu osób, które miały zginąć w lawinie, w kuluarze w drodze między I a II obozem. Wiadomość ta strasznie mnie przybiła, ponieważ wśród ofiar lawiny mogli być również moi koledzy, zacząłem już ich opłakiwać. Po jakiejś godzinie przypomniałem jednak sobie, że 3 razy dziennie łączyliśmy się przez radio z bazą. Rosjanin głoszący te tragiczne wieści miał radio, poprosiłem go o połączenie się z bazą i zapytanie czy moi koledzy zgłosili się tam drogą radiową. Okazało się, że udało się im bezpiecznie zejść i nie zostali ofiarami lawiny, odetchnąłem więc z ulgą. Tego dnia do obozu III przyszła grupa z KW Szczecin, którą to mieliśmy okazję poznać w bazie. Oni w obozie II nie wiedzieli nic o wypadkach z lawiną.

6 sierpnia, piątek

Planowałem w nocy wyjście na szczyt, kiedy koło 2.30 wyszedłem z namiotu śniegu było po łydki, bałem się, że będę musiał torować sam drogę na grani no i nie wiedziałem czy wyżej sam będę mógł odnajdować drogę na szczyt. Przed godziną 5 słyszałem jakieś głosy w obozie, ale ostatecznie jakaś grupka wyszła dopiero o 5.30, uznałem że jest to za późna godzina na wyjście na szczyt. Koło południa wybrałem się na wyjście aklimatyzacyjne na grań w kierunku szczytu, doszedłem do wysokości 6200 i wróciłem. Pogoda tego dnia była dobra, więc było mi szkoda, że jednak nie wybrałem się na szczyt.

7 sierpnia, sobota

Tego dnia postanowiłem wyjść na szczyt mimo wszystko, budziłem się kilkakrotnie w nocy, aż ostatecznie o 4 nad ranem zacząłem się szykować do wyjścia. Wyruszyłem tuż po 5-tej, było już prawie zupełnie widno, widoczność nie była zbyt dobra. Kiedy byłem już na grani wiał silny wiatr, na termometrze było -23 st. C. Po niecałej godzinie drogi zobaczyłem ludzi idących wyżej, którzy zawracali z drogi na szczyt, wracało kolejno około 8 osób. Szanse na zmianę pogody były znikome, więc i ja zawróciłem. Koło godziny 9-tej do obozu przyszedł Janek, powiedział, że 2 dni wcześniej schodzili już po lawinisku, gdyby wyszli z godzinę czy dwie wcześniej to też padliby ofiarą lawiny. Powiedział mi, że Sławek z Piotrem po zejściu na dół zrezygnowali z dalszej akcji górskiej i postanowili wcześniej wrócić do Polski. Pogoda tego dnia była fatalna, było zimno i cały czas padał śnieg, przez jeden dzień napadało go więcej niż przez 3 poprzednie. Co kilka godzin trzeba było odgarniać śnieg z namiotów, żeby pod jego ciężarem się nie podarły.

8 sierpnia, niedziela

Kiedy obudziliśmy się rano zaskoczyła nas przepiękna pogoda, na niebie nie było ani jednej chmurki, aż trudno było w to uwierzyć, bo w nocy też cały czas padał śnieg. Wybraliśmy się z Jankiem w kierunku Piku Czapajewa, droga nie była łatwa, nie było żadnych śladów, zapadaliśmy się po kolana w świeżym śniegu. Doszliśmy do wysokości 6000 m, dalej było strome podejście, uznaliśmy że na sypkim śniegu możemy podciąć tam lawinę i postanowiliśmy wrócić do obozu. Resztę dnia przeznaczyliśmy na odpoczynek, jedzenie i nabieranie sił przed planowanym następnego dnia atakiem szczytowym. Do samego wieczora była piękna pogoda, aż niemal było szkoda że tego dnia nie wyszliśmy na szczyt.

9 sierpnia, poniedziałek

Obudziłem się przed 3-cią nad ranem i wyjrzałem z namiotu, widoczność była nie najgorsza, Janek z Jarkiem też już nie spali. Zabrałem się za przygotowania do wyjścia na szczyt, około 4-tej byłem już gotowy. Widziałem chłopaków z KW Szczecin wchodzących już na przełęcz, zaraz za nimi poszedł Jarek, założenie raków sprawiało mi duże problemy, więc wyszedłem kilkanaście minut po nich. Gdy byłem już na przełęczy wyszedł również Janek. Przed 5-tą kiedy zrobiło się już widno, tuż przed pierwszymi poręczówkami dogoniłem Jarka i chłopaków ze Szczecina. Mieli trochę wolne tempo, więc postanowiłem ich wyprzedzić. Pierwsze 200 m poręczówek szedłem jako pierwszy, zatrzymywałem się co jakiś czas żeby mieć ich w zasięgu wzroku. Było bardzo wietrznie i mroźno, na termometrze, który trzymałem w kieszeni kurtki była temperatura -27 st. C, gdy go wyjmowałem plastikowa obudowa aż pękła. W pewnym miejscu był kilkumetrowy pionowy odcinek, po którym trzeba była się wspiąć do góry. Po zrobieniu kilku ruchów wymagających dużego wysiłku poczułem tak jakbym się dusił, jakbym nie miał czym oddychać. Jednak po dłuższej chwili odpoczynku wszystko wróciło do normy. Trochę wyżej dogoniła mnie 7 osobowa grupa, która wchodziła od kazachskiej strony. Widząc ich bardzo szybkie tempo przepuściłem ich przed siebie. Mimo iż wyszło słońce, to wcale nie było go czuć, dalej było bardzo zimno. Postanowiłem więc założyć trzeci polar pod kurtkę. W tym czasie doszedł do mnie Janek i powiedział, że chłopaki z KW Szczecin z obawy przed odmrożeniami postanowili zawrócić. Kontynuowaliśmy dalszą wspinaczkę do góry, w dole za nami był też Jarek. Powoli zacząłem czuć, że tracę siły i że spada moje tempo. Przeraźliwe zimno odbierało chęć do zatrzymania się i zjedzenia jakiegoś batona czy napicia się herbaty z termosu. Dystans między nami a siódemką, która nas wyprzedziła znacznie się powiększał, kiedy koło 14-tej dotarliśmy do wysokości 6700 m oni już wracali ze szczytu. Był tam dość stromy odcinek i bardzo trudno mi się po nim wspinało. Wyżej był już tylko prawie sam śnieg, ale były na nim poręczówki. Około 18-tej dotarłem pod szczyt, minąłem się tam z Jankiem, kawałek za mną szedł Jarek. Zaczekałem na niego trochę i na grań szczytową weszliśmy razem, długo po niej chodziliśmy żeby znaleźć trójnóg symbolizujący szczyt. W końcu udało mi się go wypatrzyć, podeszliśmy do niego i po zrobieniu kilku zdjęć zaczęliśmy schodzić na dół. Trochę niżej zobaczyliśmy Janka, zanim zrobiło się zupełnie ciemno zdążyliśmy go dogonić. Dalszą drogę w dół pokonywaliśmy przy świetle czołówek. Noc wydawała się być mniej mroźna niż poranek. Szedłem bez gogli i okulary zamarzały mi od oddechu, tak że za wiele przez nie nie widziałem, musiałem je często skrobać rękawiczką . Większość drogi starałem się schodzić na ósemce po poręczówkach, ten sposób schodzenia na dół wydawał mi się najbardziej bezpieczny i najwygodniejszy.

10 sierpnia, wtorek

Kiedy dotarłem do miejsca gdzie kończyły się poręczówki nastąpiło załamanie pogody, przełęcz którą widziałem kilkanaście minut wcześniej rozpłynęła się we mgle. Postanowiłem więc zaczekać w tamtym miejscu aż zrobi się widno. I rzeczywiście kiedy się już rozjaśniło przełęcz też się odsłoniła, widziałem również obóz III gdzie mieliśmy namioty. Na przełęczy nie było śladów, torowanie w śniegu prawie po kolana, po tylu godzinach wysiłku było bardzo ciężkie. Około 6 nad ranem dotarłem do namiotu. Po ponad dobie morderczego wysiłku mogłem w końcu odpocząć. Kiedy ściągnąłem swoje 3 pary rękawic okazało się, że wszystkie palce oprócz kciuków mam sine od odmrożeń. Pomoczyłem je w letniej wodzie, a potem posmarowałem maścią i poszedłem spać. Postanowiliśmy, że po południu będziemy schodzić na dół. Obudziłem się koło południa, po kilku godzinach snu, odrobiłem zaległości w jedzeniu, a następnie zabrałem się za pakowanie się i składanie namiotu. W odkopywaniu przymarzniętego do śniegu namiotu pomogła mi bardzo dwójka Rosjan, którzy użyli swoich łopat. Nie wiem czy ze swoimi odmrożonymi palcami dałbym sobie sam radę. Koło 16-tej zaczęliśmy schodzić na dół do obozu II, na początku ślady były dobrze widoczne, ale później w niebezpiecznym miejscu koło szczelin gdzieś znikły. Byliśmy zmęczeni więc szliśmy bardzo powoli. Kiedy dotarliśmy do obozu II widoczność zaczęła się psuć, zaczął też padać śnieg, biorąc też pod uwagę nasze zmęczenie postanowiliśmy, że nie będziemy już tego dnia schodzić niżej, ale przenocujemy w obozie II. W nocy słyszałem spadające co jakiś czas lawiny, utwierdziło mnie to w słuszności naszej decyzji.

11 sierpnia, środa

Pierwotnie mieliśmy schodzić na dół koło 16-tej, według kolejnej teorii pewnej grupy Rosjan - kiedy słońce przestaje już świecić lawiny też przestają schodzić. Ostatecznie postanowiliśmy jednak schodzić na dół z rana. Staraliśmy się iść szybko, żeby w miarę sprawnie pokonać najbardziej narażone na lawiny miejsca, ale zmęczenie nie zawsze nam na to pozwalało. Przechodziliśmy z duszą na ramieniu po bryłach z lawiny, która zeszła wczesnym ranem lub w nocy. W końcu dotarliśmy do miejsca, które było już bezpieczne, odpoczęliśmy tam dłuższą chwilę. Następnie zeszliśmy do obozu I, gdzie mieliśmy złożony depozyt. Odpoczęliśmy tam dłużej oraz zjedliśmy zasłużony obiad. Gwidon zapalił świeczki ku pamięci tych, którzy zginęli pod lawiną w kuluarze. Po chwili refleksji ruszyliśmy w drogę do bazy głównej. Końcowy odcinek drogi był trochę trudny, widoczność spadła do 20 m, ale wspomagając się GPS-em udało się nam bezpiecznie dotrzeć do bazy. Wybrałem się do lekarza ze swoimi odmrożonymi palcami. Nasz znajomy już lekarz z Estonii poprzecinał mi bąble, które porobiły się na odmrożonych palcach, a później pozakładał mi opatrunki, dał mi też antybiotyk do łykania. Janek z Jarkiem, też mieli poodmrażane palce, ale mniej poważnie niż ja.

12 sierpnia, czwartek

Z samego rana wylecieliśmy śmigłowcem z bazy głównej pod Chanem Tengri położonej na 4100 m do Majda Adyr znajdującego się na wysokości 2600 m. Po prawie trzech tygodniach ujrzałem znów trawę i drzewa. Okazało się, że zamówiony wcześniej samochód, który miał nas zawieść do Karakoł, nie dotarł z jakichś przyczyn. Musieliśmy więc tam zostać do następnego dnia. Kilka godzin poświęciłem na odrobienie ponad dwutygodniowych zaległości w myciu i goleniu.

13 sierpnia, piątek

Terenową ciężarówką wyjechaliśmy z rana z Majda Adyr do Karakoł. Podróż była bardzo męcząca, jechaliśmy wyboistą górską drogą, leżało na niej wiele kamieni, które spadły wcześniej ze zboczy. Po kilku godzinach jazdy nasz kierowca zatrzymał samochód i zaczął spuszczać wężykiem benzynę z baku do kanistra, nie bardzo wiedzieliśmy co robi, okazało się że ma drugi zapasowy bak i przelewa benzynę do tego głównego. Po południu dojechaliśmy w końcu do Karakoł. Po załatwieniu noclegu wybraliśmy się na zakupy i jakieś normalne jedzenie do baru.

14 sierpnia, sobota

Z Karakoł pojechaliśmy do Czołpa Aty, jednego z większych kirgiskich kurortów położonego nad jeziorem Issyk Kul. Po południu wybraliśmy się na plażę nad jeziorem, ja jednak ze względu na swoje odmrożone palce nie mogłem skorzystać z możliwości kąpieli.

15 sierpnia, niedziela

Samolot powrotny miałem 2 dni wcześniej niż pozostali koledzy, więc już sam pojechałem z Czołpa Aty do Bishkeku. Ze względu, że wylot miałem bardzo wczesnym ranem następnego dnia, stwierdziłem, że nie opłaca mi się szukać noclegu na 2 - 3 godziny. Postanowiłem więc te kilka godzin zaczekać na lotnisku.

16 sierpnia, poniedziałek

Po odprawie na samolot do Moskwy spotkałem doktora z Estonii. Zrobił mi jeszcze opatrunek na palcu, który najbardziej ucierpiał. Powiedział też, że palec ten powinien się wygoić, ale mogę mieć w nim później lekki niedowład. Po wylądowaniu w Moskwie spędziłem na tamtejszym lotnisku 12 długich godzin na oczekiwaniu na samolot do Warszawy, do której to doleciałem w końcu o 21-szej naszego czasu. Góra tego roku okazała się bardzo okrutna, pod lawiną zginęło 15 osób, z czego 6 zostało już tam na zawsze. Ja o mało nie straciłem końcówki małego palca u prawej ręki. Ale zamiast rozpaczać z powodu palca powinienem się cieszyć z faktu, że nie należę do tej piętnastki, która nie wróciła do swoich rodzin, oraz że udało mi się stanąć na szczycie Chana Tengri.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura