Dolomity 16 - 23 lutego 2001


Wyjazd odbył się w czteroosobowym męskim gronie, wyjechaliśmy z Warszawy wieczorem w piątek 16 lutego, po trasie mieliśmy krótki nocleg we Wrocławiu u rodziców jednego z kolegów. Jechaliśmy autostradami przez Niemcy, koło południa byliśmy już w okolicach Monachium, dalej jechaliśmy przez Garmisch Partenkirchen z myślą o widokach Alp Bawarskich, niestety było mgliście i pochmurnie, że nie było nic widać. Gdy przekroczyliśmy granicę austriacką wjechaliśmy w rejon zimy. Do Włoch wjechaliśmy przez przełęcz Brennero, dalej odcinek płatną włoską autostradą. Następnie zjechaliśmy z autostrady i snując się w korkach dojechaliśmy do naszego docelowego miejsca Alby koło Canazei około godziny 18 czy 19-tej. Obok podnóża wyciągu narciarskiego na Ciampac był duży parking (niestrzeżony), postanowiliśmy że tam zostawimy samochód. Jeden namiot rozbiliśmy za zwałami śniegu, które powstały z odśnieżania parkingu, spaliśmy w nim we dwóch, pozostali dwaj koledzy spali w samochodzie. Gdy kładliśmy się spać było nam w miarę ciepło, ale w nocy zrobiło się strasznie zimno, mimo iż mieliśmy rozłożyłem folię NRC na podłodze - to ciągnęło zimnem od spodu, trudno było spać, ociepliło się znów nad ranem. Koledzy, którzy spali w samochodzie też trochę pomarzli. Po lekkim śniadaniu ruszyliśmy w trasę. Pozostawiliśmy samochód - z wielką nadzieją że jak wrócimy to będzie tam stał nadal i zechce zapalić. Szliśmy szlakiem w kierunku schroniska Rif. Contrin, była śliczna pogoda zaczęły się wspaniałe widoki. Śnieg na szlaku był zmrożony i udeptany więc nie mieliśmy problemów z poruszaniem się po nim. Tuż przed schroniskiem doszliśmy do strumienia, aby nie topić później śniegu postanowiliśmy zrobić gotowanie przy strumieniu. Następnie doszliśmy do schroniska, skąd było już widać południową pionową ścianę Marmolady. Przy schronisku spotkaliśmy ostatnich ludzi, przez kolejne dni nie widzieliśmy oprócz siebie nawzajem, ani żywego ducha. Za schroniskiem Rif. Contrin skończył się wydeptany szlak, podchodzenie stało się trochę cięższe, ale śnieg nie był świeży, był twardy i zmrożony, nie zapadaliśmy się w nim głębiej niż po łydki. Zaczęły się ostre podejścia, było trochę ciężko z naładowanymi plecakami. Doszliśmy do przełęczy, gdzie było kilka miejsc z widocznymi wgłębieniami, postanowiliśmy rozbić tam namioty. Po rozbiciu namiotów zabraliśmy się za topienie śniegu i gotowanie. Tej nocy nie było mi zimno, byłem tak samo ubrany jak poprzedniej, było to już na wysokości około 2200 m i było wietrznie.

Następnego dnia widoczność była znakomita, świeciło słońce, mieliśmy przed sobą pionową ścianę Marmolady. Po śniadaniu i złożeniu namiotów udaliśmy się w kierunku przełęczy Ombretta do schronu biwakowego Bianco. Zaczęły się ostre podejścia, ale w końcu po mozolnym podejściu weszliśmy na przełęcz Ombretta (2730 m), zaczęliśmy się zastanawiać gdzie ten schron może się znajdować? Z mapy wynikało, że powinien być blisko miejsca w którym byliśmy, pochodziliśmy trochę po okolicy i jednemu z kolegów udało się go znaleźć. Był cały zasypany śniegiem, widać było tylko jego czerwony dach, należało więc zabrać się za odkopywanie naszego "domu", na najbliższe kilka dni. Zaczęliśmy kopać czekanami z dwóch stron, jedna z nich okazała się trafiona, było to tylko kopanie w zmrożonym śniegu, ale nie było to wcale takie łatwe. Powoli dochodziliśmy coraz głębiej widać było kolejne zawiasy, drzwi składały się z dwóch części, górnej i dolnej, okazało się że można otworzyć samą górną część bez otwierania dolnej. Weszliśmy do środka, były tam metalowe podwieszane prycze, materace na nie i dużo koców (nawet w miarę przyzwoitych). W schronie tym były wywietrzniki i niestety wiatr nawiał przez nie sporo śniegu do środka, musieliśmy go wymieść i wytrzepać materace i koce ze śniegu. Byliśmy zadowoleni mieliśmy już "dom", była piękna słoneczna pogoda chociaż było 10 stopni mrozu. Z naszego obozowiska rozciągał się wspaniały widok na całą południową pionową ścianę Marmolady, widać też było blaszaną budkę końcowej stacji kolejki na jednym ze szczytów Marmolady Punta Rocca (3309 m).

Postanowiliśmy wybrać się jeszcze na niewielką przechadzkę, robiliśmy trawersy i podejścia po bardzo stromych stokach. Poruszaliśmy się na przednich zębach raków trzymając się czekana wbitego rękojeścią w zmrożony śnieg. Wspinając się tak po ostro nachylonych zboczach nie odczuwałem jakiegoś lęku czy przerażenia, że mogę spaść w dół. Weszliśmy na Ombretta (2983 m) i nie wiele brakło nam do wejścia na Orientale (3011 m), ale było już późno i postanowiliśmy wracać. Myślałem, że schodzenie będzie trudniejsze niż wchodzenie, okazało się, że nie było to takie trudne można było swobodnie schodzić na piętach wbijając tylko tylną cześć raków, tam gdzie było bardzo stromo schodziliśmy twarzą do zbocza (czyli tak jak wchodziliśmy). Po powrocie zajęliśmy się topieniem śniegu i gotowaniem, mimo iż w wyniku gotowania namarznięty sufit zaczął się rozmrażać i zaczęło z niego kapać - to było bardzo przytulnie w naszym schronie, na zewnątrz słychać było przeraźliwe świsty wiatru. Na materacu było ciepło i wygodnie, nie ciągnęło zimnem, ale jednak nie mogłem dobrze spać.

Rano mieliśmy problem z otworzeniem drzwi, przysypał je trochę śnieg od zewnątrz, trzeba było nieźle w nie kopać żeby uchyliły się na tyle aby można było się przez nie przecisnąć na zewnątrz. Tego dnia postanowiliśmy rozejrzeć się za drogą prowadzącą do przełęczy Force d. Marmolada i odnaleźć początek ferraty prowadzącej na Marmoladę. Gdy wyszedłem ze schronu było pochmurnie i bardzo wietrznie, tak że wiatr wywrócił mnie 2 razy, myślałem że przy takiej pogodzie nie ma nawet co się ruszać, ale za godzinę czy dwie wiatr trochę osłabł i widoczność zrobiła się lepsza, więc wyruszyliśmy. Najpierw szliśmy trawersem po południowo - zachodnim zboczu Marmolady, a później pionowo pod górę po bardzo stromym zboczu, mimo iż szliśmy prawie z pustymi plecakami podejście to było bardzo ciężkie i wyczerpujące, doszliśmy do miejsca gdzie zaczynały się skały postanowiłem odpocząć chwilę i napić się czegoś. Zdjąłem swój plecak i położyłem go na śniegu, w ułamku sekundy mój plecak zaczął lecieć w dół, próbowałem sięgnąć za nim ręką, ale o mało sam bym nie poleciał w dół. Oprócz picia, kasku, latarki i zestawu do ferrat tego dnia akurat ja niosłem linę, która była najbardziej potrzebną nam rzeczą przy wejściu na Marmoladę. Nie widziałem toru lotu mojego plecaka, gdyż zasłaniała mi to skała, ale postanowiłem zejść w dół i go poszukać. Najpierw najbardziej stromy odcinek schodziłem twarzą do zbocza, ale po chwili stwierdziłem że tak to będę schodził cały dzień i postanowiłem schodzić na piętach wbijając w śnieg tylko tylną część raków, po kilku niepewnych krokach schodziło mi się już swobodnie i bez większych obaw, że mogę się poślizgnąć czy przewrócić. Rozglądałem się wszędzie dookoła za moim plecakiem, ale niestety nigdzie go nie było, schodziłem coraz niżej i niżej i ani śladu plecaka, gdybym widział jak spadał wiedziałbym gdzie go szukać. Postanowiłem zejść na sam dół do podnóża zbocza, od miejsca z którego zacząłem schodzić mogło to być 600 - 700 m niżej. Szedłem po typowo lawinowym stoku, było widać na nim setki brył śniegu które stoczyły się z góry, na szczęście śnieg na zboczu był zbity i zmrożony tak więc prawdopodobieństwo wystąpienia lawiny było bardzo znikome. Zszedłem w końcu do podnóża stoku, a plecaka dalej ani śladu, pomyślałem sobie że jak go znajdę to będę go całował z radości.

Najbardziej szkoda było mi liny, którą jeden z kolegów pożyczył od znajomego, gdybym musiał ją odkupić (a była to lina Mamuta) musiałbym wyłożyć z 600 czy 700 zł, no i oczywiście bez liny wejście na Marmoladę okazałoby się nierealne. Chodziłem po tej dolince oglądając każą skałę i kamień z myślą, że może gdzieś tam zatrzymał się mój plecak, niestety nigdzie go nie było. Zdesperowany postanowiłem wchodzić z powrotem pod górę, w oddali z lewej strony spostrzegłem coś czarnego, pomyślałem że to pewnie jakaś skała, ale skoro jestem już na dole to nie zaszkodzi przejść jeszcze kawałek w bok, kiedy zacząłem się zbliżać w kierunku tego czegoś, kolor czarny jakoś się rozjaśniał, zacząłem nabierać nadziei że może jednak będzie to plecak, gdy podszedłem bliżej ujrzałem zielony kolor i byłem już pewien, że to na pewno plecak. Oczywiście zgodnie ze swoją obietnicą musiałem go pocałować. Mimo iż przebył bardzo długą drogę to się nie rozpiął i nic z niego nie wypadło. Uradowany, że go w końcu znalazłem zacząłem podchodzić do góry, zejście w dół zajęło mi może pół godziny, natomiast wejście z powrotem pod górę chyba ze dwie. Było mi ciężko robiłem kilka kroków w górę i odpoczywałem. W końcu po wielkim wysiłku udało mi się dojść do miejsca z którego zacząłem schodzić. Dalej zacząłem podążać za śladami kolegów, przechodzili trawersami po bardzo stromych zboczach, gdy szedłem tamtędy sam czasami ogarniał mnie strach gdy widziałem te nachylenia stromych zboczy i skały w dole. Szedłem więc wbijając raki mocno w śnieg i nie patrząc w dół. W końcu doszedłem do wracających już kolegów, znaleźli oni miejsce gdzie zaczynała się ferrata na Marmoladę, i weszli na jakiś jej początkowy odcinek. Udałem się więc też z nimi w drogę powrotną do naszego "domku". Zejście nie było trudne, pewien jego odcinek pokonywałem tego dnia już drugi raz. Gdy dochodziliśmy w okolice schronu wiał bardzo silny wiatr, tak że było strasznie trudno dojść te ostatnie metry.

Kolejnego dnia postanowiliśmy wstać trochę wcześniej żeby udało się nam wejść na Marmoladę. Początek trasy był taki sam jak poprzedniego dnia, więc poszło nam w miarę sprawnie mimo iż wiał mroźny wiatr. Doszliśmy do przełęczy Force d. Marmolada i zaczęła się ferrata prowadząca na szczyt. Pierwsze jej odcinki pokonywaliśmy nie po wbitych w ścianę klamrach ale po śniegu obok nich. Dalej zaczęły się już bardziej pochyłe odcinki, ferrta którą prowadziła metalowa lina i klamry, była w znaczniej mierze zasypana śniegiem tak, że były długie odcinki gdzie nie było jej w ogóle widać. Zrobiliśmy jeden trawers po bardzo stromym zboczu. Dalej wchodziliśmy w górę asekurując się liną na odcinkach gdzie ferrata była zasypana śniegiem., osoba która szła pierwsza miała najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne zadanie żeby dotrzeć w górę do kolejnego widocznego odcinka metalowych lin lub klamer. Pokonywałem jeden z takich odcinków jako pierwszy, dochodziłem już do w bitych w skałę klamer żeby założyć tam stanowisko i przy samym końcu zacząłem odczuwać lekkie przerażenie i mieć obawy, czy warstwa śniegu przy skale jest na tyle głęboka, że będę mógł się w nią wbić rakami i czekanem. Ale posuwałem się bardzo ostrożnie do góry i udało mi się bezpiecznie dojść do tych klamer. Było nas czterech więc wchodzenie za pomocą 50 m liny trochę trwało, musieliśmy trochę czekać na siebie, starałem się w miarę możliwości wykorzystywać ten czas na robienie zdjęć, niektóre były robione z wielkim poświęceniem, w silnym wietrze i mrozie, były momenty że bałem się że wiatr wyrwie mi z rąk aparat lub zdejmowane rękawiczki. Wchodziliśmy dalej w górę po kolejnych odcinkach ferraty, zostało nam może tylko zw 100 m do grani prowadzącej na główny szczyt Marmolady - Punta Penia (3342 m), jednak nasz "przywódca" podjął decyzję o odwrocie, żebyśmy zdążyli zejść z ferraty przy dziennym świetle. Schodzenie ferrtą dzięki linie było może trochę łatwiejsze i szybsze niż wchodzenie, ale też trochę trwało. Przy schodzeniu i czekaniu na stanowiskach na kolejnych kolegów strasznie marzliśmy, stojąc, no prawie wisząc, w bezruchu na stromym zboczu, w silnym mroźnym wietrze. Zeszliśmy w końcu z ferraty i przeszliśmy do przełęczy Force d. Marmolada tam byliśmy już poza zasięgiem mroźnego wiatru. Dalszą powrotną drogę do naszego obozowiska pokonywaliśmy bez większych problemów, ale gdy docieraliśmy do przełęczy Ombretta gdzie był nasz schron Bianco znów zaczął wiać silny wiatr, tak że trudno było się poruszać. Dotarliśmy do naszego domku, górna część drzwi była zasypana prawie do połowy, żeby wejść do środka musieliśmy odkopać nawiany śnieg.

Wieczorem po ugotowaniu kolacji postanowiliśmy rozwiązać jakoś kwestię otwierania drzwi, żebyśmy mogli je otworzyć kolejnego dnia rano, a nie dopiero wiosną kiedy stopnieje śnieg. Próbowaliśmy wyjść na zewnątrz, było to prawie niemożliwe drzwi były zasypane od zewnątrz do ponad połowy, kopaliśmy w nie każdy po kolei żeby je odepchnąć na zewnątrz, po którejś kolejce "kopniaków" udało się je nam odchylić na tyle żeby ktoś mógł się przecisnąć przez nie na zewnątrz. Zabraliśmy się więc za odśnieżanie wejścia do schronu. Wiało tak silnie że miałem takie uczucie że nie mam czym oddychać i że prawie zaczynam się dusić. We dwóch odeszliśmy kilka metrów dalej (za potrzebą pęcherza). Gdy wracałem wiatr zerwał mi czołówkę, którą miałem zawieszoną na głowie pod kapturem kurtki, widziałem jak zapalona leci kilka metrów i spada gdzieś po stoku. Zrobiłem ze 2 kroki i nie wiele brakowało żeby i mnie wiatr zdmuchnął gdzieś na zbocze, ale jakoś udało mi się ślizgiem wskoczyć do wykopanego przez nas wgłębienia prowadzącego do schronu. Mimo iż straciłem latarkę cieszyłem się, że udało mi się cało wrócić do schronu. Drugi kolega wracał prawie na czworakach a pozostali dwaj niemal że łapali go przy schronie. Na tę noc postanowiliśmy nie zamykać drzwi tylko zastawić je materacem, tak żeby można było go wypchnąć nawet do środka, wejście uszczelniliśmy kocami tak że nawet nam nie wiało do środka. W nocy było słychać ostre gwizdy wiatru mieliśmy obawy czy nie polecimy gdzieś razem ze schronem. Następnego dnia okazało się, że nasz nowy sposób zamykania drzwi jest skuteczny w otwieraniu, niestety pogoda tego dnia była fatalna, wiał silny wiatr, była mgła i widoczność była tylko na jakieś 50 - 100 m. W planach mieliśmy pochodzenie w okolicy Orientale (3011 m) i wejście na szczyt, niestety przy takich warunkach pogodowych było to nierealne. Postanowiłem wybrać się na zbocze z myślą o poszukiwaniu mojej czołówki, kawałek niżej były skały więc miałem cichą nadzieję, że może się tam gdzieś zatrzymała, niestety nie udało mi się tam jej znaleźć, szukanie to przypominało "szukanie igły w stogu siana" więc dałem sobie spokój.

Postanowiliśmy schodzić w dół w okolice schroniska Rif. Contrin, widoczność była bardzo słaba i wiał mroźny wiatr, zawiewał mi śnieg na okulary tak, że zrobiła mi się na nich warstwa lodu, postanowiłem je zdjąć i o dziwo przy mojej wadzie wzroku -5,5 widziałem więcej bez okularów niż w zamarzniętych okularach. Kiedy doszliśmy do doliny prowadzącej do schroniska ustał wiatr i zaczęło się przejaśniać. Przy schronisku był też schron z łóżkami, ale o wiele większy niż ten na górze, mogliśmy tam przenocować i kolejnego dnia wybrać się żeby jeszcze gdzieś pochodzić, ale koledzy byli już nasyceni wrażeniami i doświadczeniami górskimi tak że postanowiliśmy zejść do samochodu i wracać do Polski. Zeszliśmy więc na dół do parkingu gdzie stał nasz samochód, okazało się, że zapalił bez problemu mimo prawie tygodniowego stania na mrozie. Zaczęliśmy podróż powrotną do Polski, najpierw krętymi serpentynami we Włoszech, na poboczach widoczne były ponad metrowe zaspy śniegu. Później autostradami przez Austrię i Niemcy, w Niemczech obfite opady śniegu spowodowały niezłe korki w których trochę staliśmy. Do granicy polskiej dojechaliśmy nad ranem, zajechaliśmy na kilka godzin do Wrocławia do rodziców jednego z kolegów, a do Warszawy dojechaliśmy wieczorem.

Ogólnie z wyjazdu jestem zadowolony mimo, że nie udało się stanąć na szczycie Marmolady. Poznałem kilka nowych doświadczeń górskiej turystyki zimowej, odczułem na własnej skórze co naprawdę oznaczają niekorzystne warunki pogodowe, jest to żywioł wobec którego zwykły człowiek jest bezsilny, i nie ma na niego żadnego wpływu.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura