GASHERBRUM II - 8035 m     (27 czerwca - 8 sierpnia 2006)


Podróż

Wylecieliśmy we wtorek 27 czerwca, z Warszawy przez Londyn do Islamabadu. W Pakistanie trzeba było przestawić zegarek o 3 godziny do przodu. Gdy wylądowaliśmy była godzina 6 rano tamtejszego czasu, a był już 30 stopniowy upał. Na lotnisku powitali nas przedstawiciele agencji Hunza Guides (przez którą była organizowana wyprawa) wręczając nam kwiaty i zimną wodę mineralną. Z lotniska pojechaliśmy do hotelu Regency. Następnego dnia mieliśmy wizytę w ministerstwie sportu i turystyki, mieliśmy tam spotkanie inicjujące formalnie naszą wyprawę, przydzielony został tam nam oficer łącznikowy. Po obiedzie wybraliśmy się na obejrzenie meczetu Faisal, który jest drugą co do wielkości budowlą sakralną na świecie. Było to jedyne miejsce godne uwagi w całym Islamabadzie, miasto to jest po prostu brzydkie i nie ma w nim nic ciekawego. W piątek 30 czerwca wyjechaliśmy rano autobusem do Chilas. Dystans około 400 km pokonywaliśmy cały dzień, na miejsce dojechaliśmy dopiero o 22-giej. Podróż Karakorum Highway wzdłuż brzegu Indusu dostarczała wielu wrażeń, zwłaszcza gdy patrzyło się na drogę i obserwowało wyprzedzające samochody, które jechały niemal na zderzenie czołowe z tymi z naprzeciwka. Z Chilas pojechaliśmy do Skardu, ostatniego miasta leżącego na trasie do najwyższych gór Karakorum. Jazda po górskiej drodze na której asfalt był często pozdzierany przez osuwające się skalne zbocza była bardzo męcząca. W wielu miejscach zatrzymywaliśmy się na wojskowych punktach kontrolnych. Na jednym z nich dosiadł się żołnierz z karabinem sprzed I wojny światowej, miał nam rzekomo zapewnić bezpieczeństwo na niebezpiecznym odcinku drogi. W Skardu zakupiliśmy gaz i inne niezbędne rzeczy. Kolejnego dnia pojechaliśmy jeepami do Askole, początkowo asfaltową drogą, więc jazda wydawała się przyjemna, ale kiedy skończył się asfalt i wyjechaliśmy na coś co mało przypominało drogę zaczęła się prawdziwa męka, moje wnętrzności obijały się tylko o żebra.

Treking do bazy

W poniedziałek 3 lipca z położonego na 3050 m Askole wyruszyliśmy już na własnych nogach. Nasze bagaże wzięli stamtąd tragarze. Znaczna część drogi do Jhola położonego na 3060 m wiodła wzdłuż rzeki. Z rana szło się dość przyjemnie, ale później kiedy słońce zaczęło mocno grzać wędrówka stawała się bardzo męcząca. Następnego dnia było podobnie, upał dawał mi się bardzo we znaki, zatrzymywałem się co jakiś czas, żeby napić się i odpocząć. Z wielkim politowaniem patrzyłem na tragarzy dźwigających ciężkie ładunki i pijących brudną wodę z rzeki. Po południu dotarliśmy do położonego na 3400 m Paiju, spędziliśmy tam też kolejny dzień odpoczywając. W czwartek 6 lipca wyszliśmy z Paiju do położonego na 4050 m Urdukas. Teren po którym szliśmy był trudniejszy niż do tej pory, ale zaczęły się też pojawiać piękne szczyty, najpierw Cathedrals, Trango Towers, później Broad Peak i Gasherbrum IV. Z Urdukas wyruszyliśmy rano do Gore 2 położonego na 4320 m, szliśmy po morenie lodowca. Na początku było dość zimno, ale kiedy słońce zaczęło świecić na dobre zrobiło się gorąco o 10 godzinie było już + 40 stopni C. Na miejsce dotarliśmy przed południem, przed sobą mieliśmy piękne widoki Gasherbruma IV i Mitre Peak. Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Concordii, droga tam prowadziła przez lodowiec przykryty z wierzchu kamieniami i kruszyzną skalną. Lodowiec był pełen szczelin i płynących strumieni, które trzeba było przeskakiwać, pokonanie niektórych z nich sprawiało nawet duże trudności, zwłaszcza tragarzom, którzy dźwigali ciężkie ładunki. Gdy dochodziłem do Concordii powoli zaczęła się wyłaniać zza innych szczytów sylwetka K2, aż w końcu mogłem je zobaczyć w pełnej okazałości. Na błękitnym niebie, na którym nie było ani jednej chmurki jego sylwetka prezentowała się okazale, tuż obok również okazałego widoku dostarczał Broad Peak. Po lunchu z widokiem na K2 ruszyliśmy dalej, po pewnym czasie mieliśmy do pokonania rzekę, przez którą były przerzucone powiązane metalowe drabiny, przejście po nich dostarczyło wielu emocji. Za rzeką było strome podejście po śniegu na którym była założona lina poręczowa, dalej był lodowiec na którym były powytapiane dziury w których była woda, trzeba było iść tam bardzo ostrożnie gdyż były one rozmieszczone dość gęsto. Wdepnięcie w jedną z nich groziło zamoczeniem nogi w wodzie po kolano. Za niewielkim śnieżnym obszarem lodowca był już odcinek pokryty kruszywem skalnym, więc szło się tam już dość dobrze. Do Shagring położonego na 4760 m dotarliśmy po południu. W niedzielę 9 lipca po kilku godzinach drogi przez morenę lodowca dotarliśmy do bazy pod Gasherbrumami I i II położonej na wysokości 5050 m, miejsce to było bez śniegu, lodowiec był tam pokryty kamieniami. Z bazy widoczny był tylko Gasherbrum I. Na długiej morenie było rozłożonych kilkanaście obozów innych wypraw. Kolejny dzień poświęciliśmy na odpoczynek i przygotowania do wyjścia do obozu I.

Początek akcji górskiej

We wtorek 11 lipca wczesnym rankiem wyruszyliśmy z bazy do obozu I. Początek drogi prowadził po zmrożonym pagórkowatym lodowcu, który co jakiś czas przecinały strumienie. Dalej lodowiec zamienił się w "ice fall" były tam śnieżno-lodowe seraki poprzecinane szczelinami, był to bardzo niebezpieczny, ale zarazem malowniczy odcinek. Trudno było znaleźć tam właściwą drogę, dookoła były przepaście i szczeliny, straciliśmy tam 2 godziny na znalezieniu właściwej trasy do góry. Powyżej seraków był już w miarę płaski lodowiec, ale poprzecinany wielkimi szczelinami. Słońce świeciło bardzo mocno i rozmiękczało mosty śnieżne na szczelinach, kolega Boguś z którym szedłem na linie szedł jako pierwszy wpadał dość często do szczelin, ale na szczęście zatrzymywał się na ich powierzchni. W oddali zobaczyliśmy kilka namiotów, jak się później okazało była to baza wysunięta położona na wysokości 5500 m. Byliśmy bardzo zmęczeni oraz było już późno postanowiliśmy, że nie będziemy szli do obozu I tylko rozstawimy namiot w bazie wysuniętej. Kolejnego dnia rano wyruszyliśmy w drogę powrotną do bazy, ze względu na straszne szczeliny związaliśmy się liną w 5 osób dla większego bezpieczeństwa. Mimo, że schodziliśmy w dół i to prawie na pusto szło się nam ciężko, czuliśmy zmęczenie. Po kilku godzinach doszliśmy w końcu do bazy. Pogoda nie była najlepsza, prognozy jakie otrzymywaliśmy zapowiadały jej popsucie na kilka następnych dni.

Oczekiwanie na pogodę

W czwartek 13 lipca przyszło zapowiadane załamanie pogody, od połowy nocy zaczął padać śnieg. Rano gdy wstaliśmy namioty były całe zasypane śniegiem, a morena na której była baza zrobiła się zupełnie biała. Śnieg padał przez trzy kolejne dni, siedzieliśmy w bazie walcząc z nudą, czas mijał bardzo powoli, jedynym wydarzeniem dnia było jedzenie posiłków w namiocie bazowym. Po trzech dniach w końcu wyszło słońce, dzień ten można było poświęcić na mycie, pranie oraz przygotowania do ponownego wyjścia do góry.

Kontynuacja akcji górskiej

W poniedziałek 17 lipca wstaliśmy o 2 w nocy, po śniadaniu i wyszykowaniu się do drogi wyruszyliśmy koło 3-ciej. Początkowy niezbyt trudny odcinek lodowca pokonywaliśmy przy świetle czołówek. W oddali widać było całe mnóstwo czołówek innych ludzi podchodzących do góry. Kiedy doszliśmy do trudniejszej części lodowca "ice fallu" pełnego poszarpanych seraków było już zupełnie widno. Droga przez lodowiec pełen szczelin do bazy wysuniętej wydawała się mniej trudna i niebezpieczna niż za pierwszym razem. Dalszy odcinek do obozu I mimo, że nie był w zbyt trudnym terenie to pokonywaliśmy bardzo wolno, w palącym słońcu szło się nam bardzo ciężko, zatrzymywaliśmy się co chwilę i odpoczywaliśmy. Do obozu I położonego na 5910 m doszliśmy po południu. Następnego dnia rano zeszliśmy do bazy wysuniętej aby zabrać do góry rozstawiony tam namiot i zostawione w nim rzeczy. Droga na pusto na dół zajęła nam jedynie godzinę, ale z powrotem z naładowanym plecakiem i w ostro świecącym słońcu ponad 4 godziny. Kolejny dzień poświęciliśmy na odpoczynek i przygotowania do wyjścia do obozu II. W czwartek 20 lipca wyszliśmy rano z częścią naszych rzeczy do obozu II, droga tam prowadziła na początku przez płaski lodowiec, a dalej weszła w ośnieżone zbocze Gasherbruma II. Mieliśmy tam do pokonania niewielki lodospad na którym była zawieszona lina poręczowa, dalej był odcinek stromego podejścia i kilkadziesiąt metrów poręczówki, za nią kawałek łagodnego podejścia a potem ponad 200 m stromego zbocza z poręczówką, w niektórych miejscach było ono prawie pionowe. Do południa udało mi się wspiąć do obozu II położonego na 6400 m, rozstawiłem tam namiot i wróciłem do obozu I. Droga w dół zajęła mi jedynie 1,5 godziny. Następnego dnia wyruszyliśmy ponownie do obozu II z resztą naszych rzeczy. Słońce tego dnia świeciło bardzo mocno, w takich warunkach szło się nam bardzo mozolnie. Bardzo wyczerpująca była wspinaczka po poręczówkach, zwłaszcza po stromych miejscach gdzie czekan i raki nie trzymały się w roztopionym śniegu. Do obozu II dotarłem dopiero o 16-tej. Zmęczenie z poprzedniego dnia dało mi się we znaki, trudno było wstać rano, dopiero przed 10-tą ruszyłem z namiotem i częścią rzeczy do obozu III. Tuż za obozem II była do pokonania pionowa ścianka, wydawało się że to tylko 5 m i nic wielkiego, a jednak wspięcie się po niej kosztowało mnie strasznie dużo wysiłku, myślałem że powyrywam sobie dłonie w nadgarstkach. Gdy skończyłem się tam wspinać musiałem usiąść na dłuższą chwilę żeby dojść do siebie. Dalsza cześć drogi prowadziła po w miarę łagodnym terenie, ucieszyło mnie to, ale po jakimś czasie zrobiło się znów stromo i pojawiły się poręczówki. Zbliżałem się do wzniesienia za którym był obóz III, ale było ono cały czas daleko. Gdy w końcu uradowany tam dotarłem, okazało się że jest tam prawie pionowy odcinek do góry. Pomyślałem sobie wtedy - "jeśli tak wygląda jeden z najłatwiejszych ośmiotysięczników to jak wyglądają te trudniejsze". Trochę wyżej nastromienie zmalało, wspinałem się cały czas do góry, ale nie widziałem namiotów z obozu III, pokonywałem kolejne metry do góry i dalej nic nie widziałem, wydawało mi się, że słyszałem jakieś głosy. Było to dla mnie strasznie wykańczające wiedziałem, że obóz III musi się wyłonić niebawem przede mną. W końcu za którymś krokiem do góry zobaczyłem ludzi stojących na jego skraju. Kiedy doszedłem do namiotów było po 16-tej. Pożyczyłem łopatę i zabrałem się za kopanie platformy pod namiot, w pochyłym zboczu musiałem wyrównać około metra różnicy poziomów, żeby móc postawić namiot w poziomie. Około 18-tej skończyłem rozstawiać namiot i zacząłem schodzić na dół, droga powrotna do obozu II na pusto zajęła mi trochę ponad godzinę, zdążyłem jeszcze zejść przed zmrokiem. W nocy suchość w gardle nie dawała mi spać, zrobił się z tego w ból nie do zniesienia, akurat tego dnia nie zostawiłem sobie nic do picia na noc, musiałem więc gasić ostre pragnienie śniegiem z przedsionka namiotu. Kolejnego dnia słońce też świeciło dosyć mocno, postanowiliśmy więc nie męczyć się w palącym słońcu, tylko zaczekać aż ono zajdzie i do obozu III wyjść na wieczór. Dzień poświęciliśmy na odpoczynek, dożywianie się i picie. Koło 19-tej wyruszyliśmy do góry, śnieg był już zmrożony i można była się dobrze po nim wspinać. O 20-tej zrobiło się ciemno, więc trzeba było wspinać się przy czołówkach. Znaczna część drogi prowadziła po poręczówkach, więc nie było obawy przed zgubieniem drogi w nocy. Było dosyć chłodno, a wspinaczka była bardzo ciężka, do namiotu w obozie III dotarłem przed 24-tą, byłem ledwo żywy, wszedłem do namiotu i nie miałem nawet siły wypakować śpiwora z plecaka. Następnego dnia byliśmy bardzo zmęczeni postanowiliśmy więc nie iść do góry tylko poświęcić dzień na odpoczynek. Kolejnego dnia wyszliśmy rano do obozu IV, początkowy odcinek drogi był w miarę prosty, ale trochę wyżej zaczęły się skały po których bardzo trudno było się poruszać, zwłaszcza w rakach, dodatkowo spadały tam kamienie zrzucane przez ludzi wspinających się wyżej. Po 14-tej dotarliśmy do obozu IV położonego na 7400 m. Bardzo zaszokowało mnie to co tam zobaczyłem, stało tam wiele szczątków namiotów, zapewne już od wielu lat oraz było dużo śmieci.

Droga na na szczyt

W środę 26 lipca o 6 rano wyszliśmy na szczyt, początkowy odcinek drogi stanowił trawers w kierunku wschodniej grani, pozornie nie było dużej różnicy poziomów, jednak podejście tamtędy nie było łatwe. Dalej droga na szczyt prowadziła ośnieżonym wschodnim zboczem, było ono dość strome więc podchodziło się po nim bardzo ciężko, czas płynął a my byliśmy daleko od szczytu, dopiero na ostatnich 100 metrach przed szczytem pojawiły się poręczówki, więc dalsza wspinaczka była trochę łatwiejsza. Poręczówki doprowadziły do grani szczytowej, po której trzeba było jeszcze przejść w lewo kilkadziesiąt merów, żeby znaleźć się na samym wierzchołku. W końcu po prawie miesiącu od wylotu z Polski byliśmy na szczycie Gasherbruma II - 8035m, była godzina 16.30, mieliśmy dobrą widoczność więc można była podziwiać całe otaczające nas Karakorum, z K2, Broad Peakem i Gaserbrumem I na czele. Po półgodzinnym robieniu zdjęć i delektowaniu się widokami ze szczytu zaczęliśmy schodzić na dół. Do namiotu w obozie IV wróciliśmy koło 20-tej kiedy zaczynało się robić ciemno. Noc była bardzo trudna do przetrwania, pragnienie i suchość w gardle nie dawały spać.

Zejście do bazy

Kolejnego dnia zeszliśmy tylko do obozu III, byliśmy zbyt zmęczeni żeby dojść do obozu I. Następnego dnia wyruszyliśmy z obozu III do obozu I, słońce świeciło dość mocno i rozmiękczyło śnieg, droga po nim w dół była bardzo męcząca, a nawet w niektórych miejscach niebezpieczna. W pewnym miejscu noga zapadła mi się po udo w śniegu i zaklinowała się, że nie mogłem jej wyciągnąć, dopiero po kilkunastu minutach odkopywania mogłem ją stamtąd wydostać. Niżej przed obozem I, tuż za mocowaniem liny poręczowej wpadłem do szczeliny, dzięki temu że byłem wpięty w poręczówkę nie wpadłem głęboko i mogłem sam z niej wyjść. Kilka metrów niżej, był odcinek gdzie roztopiony śnieg zamienił się w lód i schodząc w dół nie mogłem się tam utrzymać w rakach, zacząłem mimowolnie zjeżdżać na bok z poręczówką, do momentu aż luz na linie się skończył. Musiałem wciągnąć się z powrotem kawałek do góry, żeby móc wejść na drogę zejściową. To nie był koniec przykrych zdarzeń tego dnia, ostatnia poręczówka przed obozem I była zawieszona na lodospadzie i kończyła się szczeliną, zjeżdżając po niej w dół nie udało mi się stanąć za szczeliną, tylko zawisłem na jej krawędzi, zaczęło mną huśtać na poręczówce, głową obtłukiwałem sople na górze szczeliny, na szczęście miałem kask więc nic mi się nie stało. Gdy spojrzałem w dół zobaczyłem kilkudziesięciometrową dziurę, nie nastrajało to dobrze. Chwilę potrwało zanim odzyskałem równowagę na linie i mogłem postawić nogę za szczeliną. Dalsza droga do obozu I przebiegła już bez przygód. Następnego dnia z obozu I zaczęliśmy schodzić do bazy, początkowy odcinek lodowca mimo, że był pełen szczelin nie był trudny do pokonania, ale jego dalsza część "ice fall" była strasznie męcząca, nie było widocznych śladów i między serakami łatwo było zgubić tam drogę. Dodatkowo z ciężkimi plecakami szło się tamtędy bardzo trudno. Tego dnia baza została zwinięta, o dzień wcześniej niż to było planowane, mieliśmy wszyscy wyruszyć w drogę powrotną do Ali camp, ze względu na to że do bazy dotarliśmy późno cała ekipa już wyszła, czekało na nas tylko kilku tragarzy, ich szef i pomocnik kucharza.

Droga powrotna z bazy

Po 13-tej wyruszyliśmy z bazy, ze względu na zmęczenie szło się nam bardzo ciężko, droga prowadziła na przemian przez morenę i lodowce, w niektórych miejscach przejścia przez lodowiec były bardzo trudne. Znaczną część trasy pokonywaliśmy po ciemku przy świetle czołówek, byłem już strasznie wyczerpany, każdy kolejny krok stanowił dla mnie ogromny wysiłek. Do Ali camp dotarliśmy dopiero o 23.30, odczułem wielką ulgę, że to koniec męki, droga ta była dla mnie bardziej ciężka niż droga na szczyt. Kolejny dzień poświęciliśmy na odpoczynek. Ze względu na świecące słońce rozpuszczające śnieg przejście przez przełęcz Ghondoghoro w dzień byłoby niemożliwe, wyruszyliśmy więc tam około 2 w nocy. Wędrówka po ciemku przy świetle czołówek na przemian przez morenę i lodowiec nie była łatwa. Doszliśmy do stromego podejścia pod przełęcz Gondoghoro. Na stromym ośnieżonym zboczu założone były liny poręczowe, bez raków i uprzęży trzeba było się tam poruszać bardzo ostrożnie. Na przełęcz doszliśmy kiedy robiło się już widno. Dalsza droga prowadziła skalnym zboczem w dół, schodząc tamtędy trzeba było uważać na oblodzone skały i spadające kamienie. Niżej pojawiły się miejsca porośnięte trawą, której nie widziałem od kilku tygodni, przejście taką trasą poprawiało nastrój. Następnie droga prowadziła znów przez morenę i lodowiec, było do pokonania kilka trudnych rzek, na koniec w Saitcho doszliśmy do zielonych terenów porośniętych krzewami. Następnego dnia wyruszyliśmy stamtąd do Hushe, był to ostatni odcinek naszej wędrówki. Ścieżka prowadziła wzdłuż rzeki, rosło tam wiele krzewów, które wydzielały przyjemny intensywny zapach. Po dotarciu do Hushe zaczekaliśmy na resztę bagażu niesionego przez tragarzy i pojechaliśmy jeepami do Skardu. Po około 6 godzinnej jeździe po wyboistych drogach w znacznej mierze bez asfaltu dotarliśmy na miejsce koło 18-tej. Kolejny dzień spędziliśmy na spaniu i jedzeniu. Ze względu, że pogoda nie pozwalała na lot ze Skardu do Islamabadu, trasę tę zamiast pokonać w godzinę czy dwie samolotem musieliśmy pokonywać przez 2 dni autobusem. Niestety pierwszego dnia tej podróży na drodze pojawiły się zawały ziemi naniesionej przez wodę ze zboczy gór. Jeden z takich zawałów zatrzymał nas na jakieś 5 godzin, w wyniku czego do Chilas dojechaliśmy dopiero o 23-ciej. Kolejnego dnia wyjechaliśmy o 7 rano do Islamabadu, mimo że na drodze nie było jakichś przeszkód to jazda po wyboistej Karakorum Highway trwała bardzo długo, na miejsce dotarliśmy dopiero koło 21-szej. Wszyscy byli bardzo zmęczeni i mieli dosyć tej podróży. W sobotę 5 sierpnia byliśmy w ministerstwie sportu i turystyki, osoby które weszły na szczyt otrzymały tam okolicznościowy certyfikat. Wieczorem mieliśmy uroczystą pożegnalną kolację w siedzibie agencji Hunza Guides . Następnego dnia wylecieliśmy do Londynu a dalej do Warszawy, po prawie 1,5 miesiącu wróciliśmy do domu.

Współrzędne GPS - odczyt z Magellana 315

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura