Grossglockner 16 - 21 czerwca 2002


Głównym celem naszego wyjazdu był Grossglockner (Wielki Dzwonnik) liczący 3 798 m n.p.m. Wybraliśmy się tam we trzech, swoją podróż rozpoczęliśmy pociągiem do Jeleniej Góry, z której dalej wraz z trzecim kolegą jechaliśmy samochodem. Granicę czeską przekroczyliśmy w Jakuszycach, później jechaliśmy przez Pragę, Česke Budejovice, granicę austriacką przekraczaliśmy w Wullowitz, dalej jechaliśmy przez Linz, Salzburg, Kitzbühel, oraz przez tunel - Felber Tauern Strasse, dalej do Kals. Wjazd do Huteralm pod schronisko Lucknerhaus (1918 m) jest płatny, ale byliśmy tam przed 5 rano i nie było jeszcze nikogo w budce gdzie pobierali opłatę. Za schroniskiem był natomiast ogromny bezpłatny parking, na którym bez problemu można było zostawić samochód. Podróż samochodem z Jeleniej Góry do Kals zajęła nam 10 godzin. Stwierdziliśmy, że godzina 5 rano jest za wczesna na rozpoczęcie wędrówki, więc postanowiliśmy że do 9 trochę odeśpimy zarwaną noc.

Koło godziny 10.00 ruszyliśmy szlakiem w kierunku Grossglocknera, który górował nad okolicą, doszliśmy do schroniska Lucknerhütte (2241 m) i zrobiliśmy sobie tam krótki odpoczynek. Gdy wchodziliśmy coraz wyżej na szlaku pojawił się już śnieg, była piękna pogoda, więc ze wszystkich stron można było podziwiać wspaniałe szczyty i pasma alpejskie. Po południu doszliśmy do schroniska Studlhütte (2802 m), mieliśmy tam rozbić namiot. Schronisko nie było jeszcze czynne, chociaż byli w nim ludzie którzy szykowali je do otwarcia, ale obok schroniska był schron zimowy - domek, w którym na dole była kuchnia i kibelek, a na poddaszu znajdowało się około 15 materacy, poduszki i koce. Wieczorem zjawił się człowiek ze schroniska, który zbierał po 5 EUR za nocleg. Przed wieczorem postanowiliśmy jeszcze podejść w kierunku Grossgloknera, który spod schroniska nie był widoczny, gdyż zasłaniało go pasmo ze szczytem Schere, po strawersowaniu jego zbocza doszliśmy do Lodowca Ködnitzkees. Wtedy to naszym oczom ukazała się w pełnej okazałości sylwetka Grossgloknera, na mnie osobiście jego widok zrobił ogromne wrażenie, poczułem się jakbym był gdzieś w Himalajach, a nie w Alpach. W drodze powrotnej do schroniska weszliśmy na Schere (3037 m).

Następnego dnia we wtorek 18 czerwca wstaliśmy o 6 rano i wyruszyliśmy koło 7, byliśmy chyba ostatnimi którzy wychodzą, a w schronie nocowało chyba z 15 osób. Odcinek do Lodowca Ködnitzkees przeszliśmy tą samą drogą jak poprzedniego dnia, na samym lodowcu była wydeptana ścieżka, a szczeliny które były widoczne, znajdowały się daleko od niej, więc szliśmy tam bez wiązania się liną, z rana śnieg był jeszcze twardy i zmrożony. W miejscu gdzie kończył się lodowiec znajdowała się szczelina brzeżna, która ciągnęła się przez całe podnóże Grossglocknera, ale tam gdzie były wydeptane ślady była ona bardzo wąska a jej głębokość była mniejsza niż 2 m, przekroczyliśmy ją więc bez większych problemów. Dalszy odcinek drogi prowadził skałami do góry, gdzieniegdzie poprowadzone były tam poręczówki, ale mimo iż była to druga połowa czerwca to część z nim była pod śniegiem, dodatkowo w niektórych miejscach występowało oblodzenie więc trzeba było tam uważać. Odcinek ten kończył się przy schronisku Erzherzog-Johann-Hütte (3454m), doszliśmy tam około 10-tej, posiedzieliśmy tam z godzinę i ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Grossglocknera, najpierw było łagodne podejście po skałach i śniegu, a później wchodziliśmy stromym ośnieżonym zboczem, które ciągnęło się do góry jakieś 200 - 300 m. Mimo iż było tam bardzo stromo to wygodniej szło mi się z kijkami niż z czekanem, mocno świecące słońce zmiękczyło leżący tam śnieg.

Na dalszym odcinku drogi była skalna grań, dalsze wchodzenie do góry wymagało już elementów wspinaczki i asekurowania się za pomocą liny. Na grani znajdują się metalowe słupki o wysokości około 2 m, są pomocne przy asekuracji. Doszliśmy do Kleinglocknera (3770 m), który wyglądał jak śnieżny nawis na wąskiej grani, widać było już z niego Krzyż na Grossglocknerze i ludzi schodzących ze szczytu w dół. Między Kleingloknerem a ostatnim odcinkiem drogi prowadzącej na Grossglocknera znajduje się wąskie przejście, bałem się podczas przechodzenia tego odcinka, mimo iż szedłem tam wczepiony w linę, był to przesmyk o długości 3 - 4 m i szerokości mniejszej niż pół metra , po jego z prawej stronie w dół biegła rynna Palawiciego, a po lewej było również bardzo strome zbocze. Żeby móc wchodzić wyżej w kierunku szczytu musieliśmy zaczekać, aż zeszli ludzie którzy byli nad nami, trochę to trwało. Odcinek kilkunastu metrów za przesmykiem był trochę trudniejszy i wymagał wspinaczki, ale końcowy odcinek prowadzący do szczytu nie był trudny. Około godz. 13.30 stanęliśmy przy krzyżu na szczycie Grossglocknera (3798 m). Posiedzieliśmy tam chwilę, porobiliśmy trochę zdjęć, widać było kolejnych ludzi wchodzących na szczyt, a że nie było na nim wiele miejsca zaczęliśmy schodzić w dół. W rejonie przed Kleinglocknerem znów pojawił się problem z czekaniem i wymijaniem się z innymi zespołami wchodzącymi na szczyt. Dalsza droga granią w dół nie sprawiała najmniejszych kłopotów. Z kolei zejście stromym ośnieżonym zboczem w kierunku schroniska Erzherzog-Johann-Hütte nie było łatwe, leżący tam śnieg pod wpływem słońca zrobić się miękki i nie trzymał się kupy. W górnej parti zbocza po zrobieniu kroku w dół obsuwałem się ze śniegiem z pół metra, ale niżej schodziło się już bezpiecznie i bez problemów. Doszliśmy do schroniska Erzherzog-Johann-Hütte, gdzie znów trochę sobie posiedzieliśmy. Dalej schodziliśmy skałami do Lodowca Ködnitzkees, a następnie do schronu przy schronisku

W środę postanowiliśmy przejść grań, która ciągnęła się po lewej stronie szlaku prowadzącego z Lucknerhütte do Studlhütte. Najpierw weszliśmy na Fanotkogel (2905 m) znajdujący się tuż za schroniskiem Studlhütte, przeszliśmy długi odcinek grani i na koniec weszliśmy na Freiwandspitze (2919 m), w niektórych miejscach droga była dość trudna i wymagała wspinaczki, która czasami też nie była łatwa ze względu na zwietrzałą skałę, trzeba było bardzo uważać, aby skała której się chwytało nie została akurat w ręce. Ostatniego dnia naszego pobytu w czwartek postanowiliśmy wybrać się na Hofmanspitze, który jest niejako zębiastym przedłużeniem Grossglocknera. Najpierw doszliśmy do Lodowca Teischnitzkees, widać było na nim było szczeliny, szliśmy więc jego obrzeżem żeby uniknąć kontaktu ze szczelinami, były tam wydeptane ślady. Żeby móc wchodzić na Hofmanspitze granią od podnóża trzeba by było przejść przez centralną część lodowca, a nie chcieliśmy ryzykować wpadnięcia w jakąś szczelinę, postanowiliśmy więc (ale już tylko we dwóch) wejść śnieżnym żlebem do przełęczy która była między Grossglocknerem a Hofmanspitze na 3596 m.

Na początku musieliśmy przekroczyć szczelinę brzeżną, która odcinała cały lodowiec od zbocza góry, okazało się że nie było to takie trudne i ryzykowne. Później wchodziliśmy coraz wyżej po ośnieżonym żlebie, świecące słońce sprawiało że co jakiś czas obsuwała się z góry warstwa śniegu, która ciągnęła za sobą niewielką lawinkę. Miała ona szerokość około pół metra, przypominała bardziej płynący strumyk, tyle że nie wody a śniegu, a po niej zostawało coś w rodzaju rynny wyrytej w śniegu, z wbitym czekanem można by spokojnie stać na drodze takiej lawiny bez obawy, że może ona ściągnąć w dół. Ale podczas dalszego wchodzenia usłyszałem gwałtowny szum, zobaczyłem że tym razem lawina leci prosto na mnie, ale większa niż te poprzednie, odskoczyłem szybko na bok, wbiłem raki i całą rękojeść czekana w śnieg i położyłem się na zboczu, z wiarą że się tam utrzymam. Po chwili poczułem jak masa śniegu przelatuje po moim kasku i plecach, trwało to kilka sekund, gdy się skończyło wstałem z radością że nie zostałem zsunięty przez nią w dół. Otrząsnąłem się ze śniegu, i ruszyłem dalej pod górę.

Gdy byliśmy wyżej zeszła jeszcze z jedna niewielka lawina, która pozostawiła za sobą rynnę, staraliśmy się więc wchodzić nie po rynnie tylko z jej boku. Po około dwóch godzinach drogi pełnej wrażeń, pokonując jakieś 300 - 400 m śnieżnego żlebu dotarliśmy do przełęczy. Dalej chcieliśmy wchodzić granią na Hofmannspitze (3722 m), ale nie było to łatwe grań przypominała ostre zęby więc wejście na kolejne z nich było zbyt trudne, wspinaliśmy się więc nie samą granią, ale trochę niżej z jej boku, gdy doszliśmy do najwyższego zębu Hofmannspitze oceniliśmy, że nie damy rady tam wejść, więc postanowiliśmy schodzić w dół, najpierw trochę po skałach, a niżej po śniegu, zbocze było na tyle strome, że pokonywaliśmy je schodząc tyłem w dół. Niżej mijaliśmy wielką rynnę po schodzących tamtędy lawinkach, na jej samym dole płynął już strumień wody. Doszliśmy do szczeliny odgradzającej zbocze od lodowca, była ona szersza niż w miejscu gdzie przekraczaliśmy ją wchodząc do góry. Jedynym sposobem przekroczenia szczeliny było jej przeskoczenie, co uczyniliśmy (oddając około 3 metrowe skoki), dalej zostało jeszcze przejście przez lodowiec, tym razem musieliśmy iść przez jego centralną część, na naszej trasie była szczelina, z prawej strony wyglądała niepozornie, ledwie pęknięcie, później 2 - 3 m, most śnieżny tak jakby jej nie było, a dalej z lewej strony była ogromna kilkunastometrowa rozpadlina, była tak głęboka, że aż się przeraziłem patrząc na nią, przeszliśmy po moście śnieżnym, na szczęście wytrzymał. Wpadnięcie do takiej szczeliny nawet będąc przywiązanym do liny byłoby z pewnością przykre w skutkach.

Gdy zeszliśmy z lodowca odczułem wielki komfort psychiczny, że tam jestem już bezpieczny i dalsza droga to już "bułka z masłem", a mocnych wrażeń wystarczy jak na jeden dzień. Wieczorem postanowiliśmy już schodzić na dół do samochodu, przenocować tam w namiocie i rano wracać do Polski, gdy doszliśmy do samochodu zaczął padać deszcz, chłopaki nie chcieli rozbijać namiotu na deszczu tylko ruszać w drogę i namiot rozbić gdzieś po trasie. Jechaliśmy więc tą samą trasą jak w tamtą stronę, za Salzburgiem zjechaliśmy z autostrady do miasteczka Mondsee, które było położone nad jeziorem o tej samej nazwie, udało nam się znaleźć jakiś szerszy odcinek trawiastego pobocza nad jeziorem gdzie postawiliśmy samochód a za nim namiot. Była godzina 1.30 poszliśmy wykąpać się w jeziorze, woda była wyjątkowo ciepła, po kąpieli poszliśmy spać, wstaliśmy o 6 rano i złożyliśmy namiot żeby nie robił tam sensacji, okazało się że jezioro położone jest na tle pięknych gór, po porannej kąpieli udaliśmy się w dalszą drogę powrotną do Polski.

Wyjazd oceniam za bardzo owocny, udało nam się zdobyć zamierzony cel, dopisała bardzo piękna pogoda oraz zdobyłem kolejne nowe doświadczenia.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura