Matterhorn 10 - 17 sierpnia 2001


Po bardzo długich zmaganiach i próbach zorganizowania wyjazdu na Matterhorn w końcu mi się udało, znalazłem ludzi z którymi wybrałem się na moją upragnioną górę. Pociągiem dojechałem do Wrocławia, gdzie byłem umówiony z dwoma pozostałymi kolegami, stamtąd jechaliśmy dalej samochodem. Granicę przekroczyliśmy w Zgorzelcu, następnie jechaliśmy po niemieckich autostradach, po południu następnego dnia dojechaliśmy do Austrii później do Szwajcarii. Gdy wjechaliśmy w głąb Szwajcarii zaczęły się górzyste rejony z bardzo krętymi drogami i pięknymi widokami szczytów górskich. Gdy zaczął zapadać zmierzch zaczęliśmy rozglądać się za jakimś miejscem na nocleg. Nie było to łatwe, ale w końcu po długich poszukiwaniach udało się nam coś znaleść, był to jakiś parking niedaleko stacji kolejki która jeździła w stronę Zermatt.

Następnego dnia pojechaliśmy dalej w stronę Zermatt, za niecałą godzinę dojechaliśmy do Täsch, gdzie kończy się droga dla zwykłych samochodów. Zaczęliśmy rozglądać się za jakimś parkingiem gdzie można by zostawić samochód, jest tam jeden ogromny parking na którym opłata za dobę kosztuje 7 CHF, przy jakimś hotelu widzieliśmy parking za 5 CHF ale nie było już tam wolnych miejsc. Zaczęliśmy szukać jeszcze czegoś innego i znaleźliśmy w okolicy jakichś garaży zatoczkę gdzie stało kilka samochodów, było tam jeszcze trochę miejsca więc postanowiliśmy zostawić tam nasz samochód. Zaczęliśmy iść w kierunku stacji kolejki jadącej do Zermatt, bilet z Tasch do Zermatt kosztuje ~ 8 CHF. Na drodze zaczepił nas jakiś facet i spytał czy chcemy jechać do Zermatt, powiedzieliśmy że tak i zapytaliśmy go ile to będzie kosztować, powiedział że 10 CHF stwierdziliśmy że trochę drożej niż kolejka, ale okazało się że jest to opłata w obydwie strony, po zapłaceniu dostaje się coś w rodzaju biletu który jest ważny i na drogę powrotną w dowolnym terminie.

Pogoda była wspaniała, słońce świeciło tak mocno, że bez okularów słonecznych nie dało się wytrzymać. Gdy dojeżdżaliśmy do Zermatt naszym oczom ukazał się w końcu Matterhorn, patrzyłem na niego z zapartym tchem. Później przeszliśmy główną ulicą przez Zermatt, w co drugim domu znajdują się tam hotele i kawiarnie. Po wyjściu z miasta weszliśmy na szlak prowadzący w kierunku Matterhornu, który był na początku dobrze widoczny ale później przysłoniły go nam jakieś wzniesienia. Niebo było błękitne i nie było na nim ani jednej chmurki, można było podziwiać wszystkie szczyty dookoła doliny Zermatt. Podchodzenie z naładowanymi plecakami było dosyć ciężkie więc często zatrzymywaliśmy się na odpoczynki. Doszliśmy do miejsca gdzie znów wyłonił się Matterhorn i widać go było w pełnej okazałości. Postanowiliśmy więc porobić z nim trochę zdjęć, ale niestety przeszkadzało nam w tym słońce, postanowiliśmy zaczekać tam trochę, aż słońce się przesunie. W tym czasie zagotowaliśmy wodę i zrobiliśmy sobie coś do jedzenia. Po skończonej "sesji zdjęciowej" ruszyliśmy dalej w górę, doszliśmy do hotelu Schwarzsee (2584 m) obok niego jest stacja kolejki linowej wjeżdżającej z Zermatt.

Nieopodal hotelu rozłożyliśmy namiot i poszliśmy spać, rano nasz namiot był atrakcją turystyczną dla ludzi wjeżdżających tam kolejką. Przy stacji kolejki była łazienka w której bez problemu można było się umyć czy nabrać wody. Po zjedzeniu śniadania i złożeniu namiotu ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Matterhornu pod schronisko Hornli Hutte (3260 m), po drodze spotkaliśmy jakichś Polaków schodzących w dół, powiedzieli nam, że słyszeli że dzień wcześniej jakiś Niemiec spadł z Matterhornu i się zabił. Dalsza droga była już stroma i wiodła po skałach, z naładowanym plecakiem szło się dosyć ciężko, więc często się zatrzymywaliśmy aby odpocząć. W końcu jednak doszliśmy do schroniska i zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotu. Jakieś 100 - 200 m od schroniska znajdowało się wyznaczone (darmowe) pole campingowe, było to kamieniste zbocze, stało tam około 10 namiotów, było tam kilku Polaków. Moją uwagę zwróciły miejsca przygotowane do rozbicia namiotów - były wyłożone tam "podłogi" z płaskich kamieni i otoczone były murkiem kamieni, który miał chronić przed wiatrem. Przed schroniskiem była drewniana podłoga na której stały stoliki i ławki z tamtejszej kawiarni, postanowiliśmy że nie będziemy rozkładać namiotu tylko prześpimy się pod gołym niebem na tej drewnianej podłodze. W okolicy pola campingowego sączyła się woda, która topiła się z leżącego nieco wyżej śniegu, nabraliśmy więc tam kila butelek wody, aby mieć z czego ugotować kolację, w schronisku półtoralitrowa butelka wody mineralnej kosztowała 7 CHF. Siedliśmy przy stolikach przed schroniskiem i zabraliśmy się za gotowanie.

Trochę później zaczęło zachodzić słońce i niebo pokryło się czerwoną łuną, prawie wszyscy wyszli ze schroniska z aparatami fotograficznymi w ręku i zaczęła się sesja zdjęciowa. Zaczął zapadać zmierzch i na Matterhornie zaczęły być widoczne świetliste punkciki ludzi schodzących w dół z czołówkami na głowie. Usłyszeliśmy dwóch rozmawiających Polaków, którzy schodzili w dół, spytaliśmy ich czy byli na szczycie - odpowiedzieli, że na sam szczyt nie udało im się wejść ze względu na zbyt dużą ilość ludzi która była na końcowym odcinku. Gdy przed schroniskiem zrobiło się już pusto, rozłożyliśmy karimaty i śpiwory na podłodze przed schroniskiem i poszliśmy spać, nie mogłem jednak zasnąć. Co jakiś czas słychać było jak jacyś ludzie schodzili ze szczytu i podchodzili pod schronisko. Planowaliśmy wyruszyć następnego dnia o 4 rano, wstaliśmy o 3.15 i zabraliśmy się za gotowanie i szykowanie do drogi, jednak wszystko to trwało sporo czasu. Wszedłem na chwilę do schroniska widziałem mnóstwo ludzi szykujących się do wyjścia, razem z tymi co byli na zewnątrz było może około 100 osób.

Wyruszyliśmy tuż po 4.30, było jeszcze dosyć ciemno, więc trzeba było zaświecić czołówki, doszliśmy do ściany gdzie zaczynała się droga wejściowa, utworzyła się tam kolejka i trzeba było tam chwilę czekać. Na pierwszym odcinku była zamocowana parciana lina która ułatwiała wejście wyżej, po przejściu tego odcinka rozluźniło się trochę, staraliśmy trzymać się jakichś ludzi przed nami aby nie zgubić drogi, ale nie było to łatwe bo wszyscy gnali do przodu jak szaleni, że trudno było im dotrzymać tempa, a prawie każda widziana przez nas grupa szła inną własną drogą. Słońce zaczęło wschodzić i z każdą chwilą robiło się coraz widniej. W tym początkowym etapie były 2 miejsca w których nie było skały tylko leżał zmrożony śnieg na długości około 5m, pierwszy z nich przeszedłem w samych butach trzymając się rękojeści czekana wbijanej w śnieg, drugi był bardziej stromy i bałem się żebym się nie poślizgnął więc założyłem na chwilę raki. Dalsza droga nie była bardzo trudna, można było iść nie używając liny, trzeba było wdrapywać się do góry ze skały na skałę. Słońce było coraz wyżej i robiło się coraz cieplej, byłem grubo ubrany (czytałem że na górze strasznie wieje) było mi strasznie gorąco, że ledwo co szedłem, gardło mi zasychało i piekło niemiłosiernie. W pewnym momencie nie mogłem już wytrzymać i zacząłem zdejmować zbędne warstwy ubrań.

Doszliśmy do miejsca z którego było już widać drewniany schron Solvayhutte (4003 m), było tam kilka cienkich metalowych lin, ostatni odcinek prowadzący do schronu był dosyć trudny i nie był ubezpieczony linami, wchodziłem tam jako pierwszy i ciągnąłem linę za sobą, w niektórych miejscach miałem duże problemy żeby znaleźć jakieś występy skalne których mógłbym się złapać żeby wspiąć się do góry, jednak powoli udało mi i stanąłem w końcu koło schronu. W schronie znajdują się dwa dwuosobowe łóżka, stół i ławka, jest tam też radiotelefon. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej, tuż za schronem był też trudny nie ubezpieczony odcinek, po którym trzeba było wspinać się z liną. Później też było stromo ale nie było tak bardzo trudno, trochę wyżej był może 5 - 7 m odcinek gdzie ściana była prawie pionowa, ale była tam umocowana gruba parciana lina, trzeba było wspiąć się po niej do góry. Jeden z moich kolegów zaczął narzekać, że robi się za trudno dla niego i chciał rezygnować z dalszej drogi, jednak jakoś udało się go przekonać żebyśmy szli dalej razem. Weszliśmy trochę wyżej i znów pojawiły się trudniejsze odcinki gdzie trzeba było użyć liny, moi koledzy tym razem obaj stracili ochotę na dalszą drogę. Widać było że szczyt nie jest juz tak daleko, starałem się namówić ich do dalszego wspólnego wchodzenia, ale po czasie ponad pół godziny stwierdziłem że nie uda mi się ich przekonać i postanowiłem dalej wchodzić sam, byliśmy na wysokości około 4100 - 4200 m było koło godziny 14-tej.

Liczyłem się z tym, że będę musiał przenocować w schronie. Na szczęście mieliśmy podwójną linę, więc ja do góry wziąłem jedną żyłę, a moi koledzy zaczęli schodzić z drugą na dół. Dalszy odcinek który pokonywałem był trochę trudny, ale jakoś udało mi się przez niego przebrnąć. Doszedłem do obszaru który było pokryty zmrożonym śniegiem, założyłem więc raki i wbijając ostrze czekana w zmrożony śnieg wchodziłem krok po kroku do góry. Widziałem jak inni zjeżdżają po linach w dół, wystawały tam powbijane kotwy, przez które można przesadzić linę, ucieszyłem się, że w dół nie będę musiał tam schodzić o rakach i czekanie, ale będę mógł zjechać po linie. Dalej był odcinek prowadzący częściowo po skale częściowo po śniegu, strasznie niewygodnie szło mi się w rakach po skale, więc kiedy mogłem to szedłem tylko w samych butach. Doszedłem do miejsca gdzie wydawało się, że jest to końcowy odcinek wiodący na szczyt.

Było tam dość stromo, po ścianie poprowadzone były grube parciane liny, tak grube że nie dało się w nie wpiąć karabinka, więc dla bezpieczeństwa z repa przyczepionego do uprzęży zrobiłem sobie przechwyt który trzymałem wokół dłoni i przesuwałem przez linę razem z ręką do góry, z taką asekuracją wciągałem się do góry po kolejnych linach, było kilka odcinków niemal pionowych, skała była tam związana i nie leciały kamienie, ale cały czas ludzie schodzili w dół i leciały z góry drobne kawałki zlodowaciałego śniegu, trzeba było uważać żeby nie dostać nimi w twarz. Na pewnej wysokości skończyły się poprowadzone liny i skała, znów było pole zmrożonego śniegu tym razem prowadzące już na szczyt. Musiałem kolejny raz założyć raki i wbijając ostrze czekana w zmrożony śnieg wchodziłem powoli do góry, aż w końcu wszedłem na mój upragniony szczyt Matterhorn (4478 m), jakoś wcześniej nie starłem się sobie wyobrażać szczytu, wygląda on jak grań o szerokości 1m, która ciągnie się na jakieś 100 - 200 m, po stornie szwajcarskiej są spiczaste nawisy śniegu , strona włoska jest bardziej skalista, stoi tam metalowy krzyż. Na szczyt dotarłem około 18.10 byłem tam jedyną osobą, tuż przede mną weszły 2 osoby ale przeszły na stronę włoską, zjadłem zasłużoną czekoladę, widoczność była dobra więc porobiłem zdjęcia otaczających mnie ze wszystkich stron pasm górskich, na szczycie spędziłem prawie godzinę. Zacząłem odczuwać lekki ból głowy więc postanowiłem schodzić w dół, gdy wchodziłem widziałem kotwy i pętle poprzybijane do skał, postanowiłem więc je wykorzystać do zaczepienia liny i zacząłem zjeżdżać w dół.

Okazało się że nie byłem ostatnią osobą wchodzącą tego dnia na szczyt, minąłem 3 osoby wspinające się jeszcze na wierzchołek. Odcinek śnieżny wiodący ze szczytu udało mi się prawie cały pokonać zjeżdżając po linie, gdzieniegdzie tylko musiałem iść kilka metrów z czekanem w dół aby zaczepić linę w kolejną kotwę lub pętlę. Dalej był odcinek z parcianymi linami, pokonywałem go zjeżdżając po własnej linie, w jednym miejscu gdzie było dość stromo, jadąc w dół straciłem jakoś równowagę i poleciałem bokiem na skałę, poczułem jak rąbnąłem kaskiem o ścianę, uderzyłem się też trochę w plecy i w nogę, gdybym nie miał kasku, rozbiłbym sobie pewnie głowę. Dotarłem do kolejnego odcinka śnieżno - skalnego, myślałem że jakoś jego część będę musiał schodził na czekanie, jednak mimo że było już ciemno przy świetle czołówki udawało mi się odnajdywać kotwy, spity czy zamocowane w skałach pętle, tak się składało że najczęściej znajdowały się one jak kończyła mi się lina (przeciągnięta na pół) czyli co jakieś 25 m. Światło w mojej czołówce zaczęło słabnąć, więc musiałem wymienić baterie, które były używane już podczas nocnego wyjścia.

Trochę niżej był odcinek z samym śniegiem, wystawały w nim kotwy, więc udało mi się pokonać w całości tylko zjeżdżając po linie. Dalej w dół były już tylko skały, tam też udawało mi się zaczepiać linę w spity i zjeżdżać. W pewnym momencie zauważyłem latający w dole śmigłowiec, który świecił reflektorem i najwyraźniej kogoś lub czegoś szukał, zagasiłem czołówkę, żeby przypadkiem nie postanowili przylecieć do mnie, latał tak może z 15 minut, gdy w końcu odleciał znów zacząłem zjeżdżać po linie w dół, dotarłem do miejsca, gdzie rozstałem się z kolegami, później doszedłem do miejsca gdzie był pionowy odcinek z zamocowaną liną no i tam właśnie wyczerpały mi się baterie w czołówce (tak to jest gdy szkoduje się wydać więcej pieniędzy na baterie alkaliczne). Myślałem że jeszcze uda mi się dojść do schronu Solvayhutte, gdyby można było zjeżdżać po linie to próbowałbym kontynuować dalszą drogę, ale nie widziałem w pobliżu żadnych spitów ani pętli do zamocowania liny, schodzenie w dół po ciemku byłoby najgorszą głupotą jaką mógłbym zrobić, więc postanowiłem przeczekać tam do rana, była godzina 1.30. Przywiązałem się do liny która miałem zaczepioną w górze w kotwie, buty wcisnąłem między wielki kamień i skałę, żebym nie spadł w razie jakbym zasnął i siadłem na ścianie. Zrobiło się chłodno, trzęsąc się z zimna tuliłem się do skały, była twarda i zimna, ale chroniła trochę przed wiatrem, co chwila zmieniałem pozycje było mi strasznie niewygodnie, równie często zerkałem na zegarek, ale czas stał prawie w miejscu, między 3 i 4 widziałem świecące czołówki ludzi zaczynających wchodzić na Matterhorn.

Dopiero o 5.30 zrobiło się na tyle widno że można było iść przy dziennym świetle, ale moje pierwsze kroki były takie niepewne i ręce mało sprawne, dopiero po jakichś 10 minutach jakoś się rozruszałem, gdzie się dało zjeżdżałem po linie w dół. Po jakiejś godzinie spotkałem, pierwszych ludzi idących na szczyt, około godziny 8 doszedłem do schronu. Ktoś z ludzi którzy tam byli spytał mnie czy byłem na szczycie i gdzie nocowałem, odpowiedziałem że byłem i że nocowałem na ścianie popatrzyli na mnie ze współczuciem i zarazem z podziwem. Dalszą drogę w dół starałem się pokonywać zjeżdżając po linie, nie zawsze jednak było gdzie ją zaczepić, czasami plątała mi się, zaczepiała o kamienie i doprowadzała tym do szewskiej pasji. Byłem już zmęczony i schodzenie to nie szło mi tak szybko. Droga nie była prosta i ewidentna więc próbowałem iść za jakimś zespołem idącym na dół aby trzymać się szlaku, ale było to niemożliwe, wszyscy szli tak szybko że nie mogłem dotrzymać im kroku. Na koniec jednak szedłem za jakimś człowiekiem którego prowadził przewodnik, ci akurat szli strasznie wolno tak, że nawet dla mnie było to za wolno, ale postanowiłem już ich nie wyprzedzać i do końca iść za nimi. O godzinie 13.45 po 33h (29h drogi i 4h noclegu na ścianie) byłem znów pod schroniskiem Hornli Hutte, na ławce pod schroniskiem siedzieli moi koledzy, powiedzieli mi, że jakbym nie wrócił do 17-tej to powiadomili by służby ratunkowe. Ze dwie godziny później zaczęliśmy schodzić niżej w okolice hotelu Schwarzsee, gdzie rozłożyliśmy namiot, wieczorem zaczął padać deszcz i to dosyć mocny.

Następnego dnia chcieliśmy wybrać się w kierunku Monte Rose, niestety jak wstaliśmy rano pogoda była niezbyt dobra, od czasu do czasu kropił niewielki deszcz, Matterhorn był skryty w chmurach, ostatecznie zadecydowaliśmy, że rezygnujemy z wejścia na Monte Rose i wracamy do domu. Po kilku godzinach zeszliśmy do Zermatt, już w samym mieście złapał nas deszcz, później pojechaliśmy busem do Tasch, byliśmy ciekawi czy nas samochód dalej stoi tam gdzie go zostawiliśmy, na szczęście stał. Około godziny 17-tej udaliśmy się w drogę powrotną do Polski, do zmierzchu jechaliśmy przez Szwajcarię, później w nocy przez Austrię po autostradzie bez wykupionej winetki, połowę nocy przez Niemcy a później przez Czechy, do Polski dojechaliśmy koło południa.

Wyjazd uważam za bardzo udany, pogoda była bardzo dobra, najważniejsze że udało mi się zrealizować moje wielkie pragnienie - zobaczyć Matterhorn na własne oczy i stanąć na jego szczycie.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura