Mount McKinley (Denali) - 6194 m     (16 maja - 7 czerwca 2008)


Podróż

Wylecieliśmy we trzech w piątek 16 maja z Warszawy do Paryża gdzie nocowaliśmy, przed wieczorem pojechaliśmy do centrum i wjechaliśmy na wieżę Eiffla. W sobotę rano wylecieliśmy do Seatle, lot trwał 10 godzin, na miejscu trzeba było przestawić zegarki o 9 godzin do tyłu, trzy godziny później mieliśmy lot do Anchorage na Alsce, po doleceniu tam trzeba było cofnąć zegarek o kolejną godzinę. Z lotniska pojechaliśmy do hostelu, w którym to mieliśmy wcześniej zarezerwowane miejsca, później udaliśmy się na zakupy do marketu Wal Mart, w którym to udało się kupić gaz, liofilizaty i inną żywność. Uczestnicy naszej wyprawy lecieli w różnych terminach, z różnych miast, późnej nocy cała nasza ósemka była już w komplecie. Następnego dnia w południe mieliśmy jechać do Talkeetny, ale ze względu na to, że bagaż Marcina nie doleciał czekaliśmy do wieczora kiedy to teoretycznie obiecali mu go dostarczyć. Niestety po dobie bagaż nie dotarł i późnym wieczorem pojechaliśmy do Talkeetny. W poniedziałek rano udaliśmy się do biura Praku Narodowego Denali na umówioną wcześniej odprawę, opłaciliśmy permit i odbyliśmy spotkanie z jednym z ranwersów. Dostaliśmy tam worki na śmieci oraz przenośną toaletę i worki na odchody, zostaliśmy poinstruowani jak mamy z tego korzystać. Potem udaliśmy się do firmy lotniczej Talkeetna Air Taxi, gdzie mieliśmy zamówiony lot, po wniesieniu stosownej opłaty i załatwieniu niezbędnych formalności polecieliśmy 8-osobową awionetką na lodowiec. Lądowanie na lodowcu mimo moich wcześniejszych obaw było bardzo łagodne bez żadnego trzęsienia.

Rozpoczęcie akcji górskiej

Na lądowisku położonym na wysokości 2150 m dostaliśmy plastikowe wanienko - sanki, na które to przymocowaliśmy nasz bagaż i ruszyliśmy do obozu I położonego na wysokości 2330 m. Droga tam zajęła nam trochę ponad 4 godziny, początkowy jej odcinek był łatwy, bo szło się z góry, ale pod koniec było pod górę i było trochę ciężej. Następnego dnia wyruszyliśmy dalej w górę, wyszliśmy dość późno, więc świecące słońce dawało się nam ostro we znaki, ciężkie były zwłaszcza strome podejścia do góry, robiliśmy po kilkanaście kroków i odpoczywaliśmy, do obozu II położonego na wysokości 2910 m dotarliśmy po 6 godzinach. W środę wstaliśmy koło 8 rano, ale nie było widać jeszcze słońca i było dość zimno około -10 o C po godzinie słońce się pojawiło i zrobiło się już stosunkowo ciepło. W drodze do obozu III było kilka stromych podejść, zatrzymanie się nawet na krótki odpoczynek nie było łatwe bo sanki z bagażem ciągnęły w dół do tyłu. Po 3,5 godzinie drogi doszliśmy do obozu III położonego na wysokości 3360 m, ze dwie godziny później dopisująca nam pogoda zaczęła się psuć i zaczął padać śnieg. Ze względu na duże nastromienie powyżej obozu III, postanowiliśmy zostawić tam w depozycie sanki i drogę do obozu IV (tzw. 14-ki) pokonać tylko z plecakami, ale na 2 razy. Wyruszyliśmy tam w czwartek z większością swoich rzeczy, mimo 25 cm warstwy śniegu która spadała w nocy ścieżka prowadząca do góry była mocno udeptana, że swobodnie można było iść w rakach bez zapadania się w śniegu. Różnica wysokości jaką mieliśmy do pokonania wynosiła 1000 m, ale ze względu na dość duże stromości na kilku odcinkach trasę tę pokonywało się w miarę szybko. Po drodze było trochę szczelin, ale śnieg był mocno zmrożony, tak więc pokonywanie ich było w miarę bezpieczne. Po 7 godzinach doszliśmy do obozu IV (14-ki) położonego na wysokości 4330 m , niestety nie znaleźliśmy wolnej platformy pod namiot, więc musieliśmy ją sami kopać oraz zbudować murek osłaniający namiot od wiatru, wycinając piłą śnieżne bloki. Według prognoz pogody zapowiadane było kilkudniowe załamanie pogody z silnym wiatrem. No i przyszło ono kolejnego dnia, widoczność była nienajgorsza, ale wiał silny wiatr. Mieliśmy postawiony murek od wiatru z dwóch stron namiotu, ale kierunek wiatru się zmienił i trzeba było dobudować murek z dwóch kolejnych stron i podwyższyć wybudowany dzień wcześniej. Wycinanie bloków śnieżnych i stawianie murku zajęło nam prawie połowę dnia. Następnego dnia wbrew wcześniejszym zapowiedziom wiatr nie był taki silny, ale widoczność była bardzo słaba, widać było tylko namioty w obozie i na chwilę wyłaniały się zbocza sąsiadujących gór. Jednym słowem nuda, wysypianie się, gotowanie, jedzenie...

Zejście po depozyt

W niedzielę zeszliśmy na dół do obozu III po część zostawionych tam rzeczy. W obozie IV (14-ce) było cicho i bezwietrznie, ale niżej od Windy Corner zrobiło się bardzo wietrznie i zimno, dobrze ze zabrałem ze sobą puchowe rękawice bo inaczej poodmrażałbym sobie palce, gdy byliśmy na jednym z najbardziej stromych odcinków wiatr wiał tak mocno, że wywrócił idącego kilka metrów przed nami człowieka, poleciał on kilka metrów w dół, ale jego towarzysz ściągnął linę i zatrzymał jego upadek. Nie wiedziałem do końca jak się zachować w tej sytuacji, wielce prawdopodobne było że mógł sobie coś złamać podczas upadku. Zrobiłem kilka kroków w jego kierunku, na szczęście po chwili podniósł się sam, nie odniósłszy żadnych obrażeń. Powiewy wiatru były falowe i w momentach kiedy był silny podmuch trzeba było się schylać i mocno wbijać raki w śnieg i zapierać się kijkami, żeby nie zostać wywróconym przez wiatr. Widzieliśmy wielu ludzi którzy wyszli z obozu III do góry, ale ze względu na silny wiatr zawracali. Po niecałych dwóch godzinach doszliśmy do obozu III, odkopaliśmy spod śniegu zostawiony wcześniej tam depozyt, zabraliśmy to co było nam potrzebne i poszliśmy z powrotem do obozu IV (14-ki), droga do góry tym razem zajęła nam niecałe 5 godzin, było mniej wietrznie niż jak schodziliśmy na dół.

Dalej w górę

W poniedziałek wyruszyliśmy z namiotami z obozu IV (14-ki) do obozu V (17-ki). Początkowo droga prowadziła stromym śnieżnym zboczem, na jego końcu było na tyle stromo, że założone były tam liny poręczowe, były dwie przymocowane równolegle, jedna dla wchodzących na górę i druga dla schodzących na dół. Gdy podchodziliśmy z dołu widzieliśmy długie "tramwaje" ludzi wspinających się po poręczówkach, późne wyjście miało więc swoje plusy, że nie trzeba było czekać w kolejce do poręczówki. Drogę do góry po poręczówce mimo iż prowadziła po wylodzonym śniegu pokonywało się dość łatwo, gdyż na zboczu były wyrobione stopnie pod nogi, prawie jak schody do stawiania kolejnych kroków, więc poręczówka mogła służyć tylko do asekuracji, a nie do wciągania się po niej do góry. Na przełęczy gdzie skończyła się poręczówka zaczęła się skalna grań, w niektórych odcinkach była dość stroma i bardzo wąska, na szczęście nie było silnego wiatru więc mogliśmy się tam poruszać w miarę bezpiecznie. Do obozu V (17-ki) położonego na wysokości 5240 m doszliśmy po ponad 8 godzinach koło godziny 23-ciej, było tam bardzo zimno -26 o C. Tego dnia na szczyt weszli Marcin i Agnieszka, którzy dzień wcześniej nie schodzili po depozyt na dół, tylko poszli do góry. Niestety nie znaleźliśmy gotowej platformy z murkiem do postawienia namiotu, ale znaleźliśmy zagłębienie powstałe po wycięciu bloków śnieżnych i tam rozstawiliśmy namiot, skurczony na mrozie materiał namiotu było bardzo trudno naciągnąć na stelaże. Nakrętka od termosu zamarzła mi tak, że nie mogłem go odkręcić. Kiedy szedłem spać koło pierwszej w nocy było zupełnie widno tak jak prawie w dzień. Noc była bardzo mroźna spałem zwinięty w kłębek, zmarzłem mimo iż spałem w kurtce puchowej, rano świeciło słońce ale było dalej zimno, w ciągu dnia zrobiło się trochę cieplej. Z północno-zachodniej strony widoczność była dobra, ale McKinley był cały w chmurach. Nie pozostawało nic jak siedzieć w namiocie i zająć się gotowaniem, jedzeniem i nabieraniem sił. Smakowały mi bardzo grzanki z amerykańskiej szynki i żółtego sera. Tego dnia nie było silnego wiatru, ale wszyscy dookoła umacniali i przebudowywali murki wokół namiotów, więc i ja postanowiłem zbudować murek z tyłu naszego namiotu, wycinając najpierw śnieżne bloczki piłą. W środę rano widoczność była słaba nie zapowiadało to dobrej pogody, więc nie podjęliśmy decyzji o wyjściu na szczyt tego dnia. W ciągu dnia się rozpogodziło, ale według prognoz w górze miał wiać silny wiatr uniemożliwiający wejście na szczyt. Część ludzi będących w obozie wybrała się jedynie w kierunku przełęczy "Denali Pass". Był to kolejny dzień leniuchowania, jedzenia i nabierania sił, grzanki z szynki żółtego sera smakowały mi niezmiennie. W czwartek zapowiadana wcześniej pogoda nie przyszła, w nocy wiał silny wiatr i rano też się dalej utrzymywał, widoczność była zaledwie na kilkadziesiąt metrów, około 8 rano w namiocie było -16 o C. Koło południa schodzący na dół Amerykanie, których znudziło dwudniowe oczekiwanie na pogodę podarowali nam trochę jedzenia i benzyny, bardzo ucieszyliśmy się z tego powodu gdyż jedzenie i paliwo powoli się nam kończyły, a niewiadomo jak długo przyszłoby nam jeszcze czekać na pogodę pozwalającą na wejście na szczyt. Tutejsze prognozy mało się sprawdzały, kilka dni wcześniej była podawana informacja, że w czwartek ma być pogoda odpowiednia na atak szczytowy, przyszedł czwartek i pojawiła się kolejna informacja o dobrej pogodzie na sobotę.

Atak szczytowy

W piątek 30 maja w końcu po czterech dniach doczekaliśmy się odpowiedniej pogody, było bezchmurne niebo i nie było wiatru. Wyruszyliśmy według wcześniejszych zaleceń rangersów, tak jak większość ekip, kiedy słońce już dobrze świeciło około 9.45. Na podejściu do przełęczy "Denali Pass" widać było łańcuszki ludzi podchodzących do góry, naliczyć można było około 50 osób, niektórzy szli dość wolno i robiły się zatory. Po dojściu na przełęcz zrobiliśmy kilkunastominutowy odpoczynek tak jak wszyscy inni, którzy tam doszli. Gdy byliśmy trochę powyżej przełęczy zaczął wiać silny wiatr i zrobiło się bardzo zimno, niektórzy zaczęli zawracać. Gogle zaczęły mi parować od środka i zamarzać od zewnątrz, tak że prawie nic w nich nie widziałem, kiedy je wyczyściłem i założyłem ponownie znów zaczęły mi zaparowywać, minęło trochę czasu zanim doprowadziłem je do takiego stanu, żebym mógł coś przez nie widzieć. Kiedy szliśmy trochę wyżej wiatr ustał i zrobiło się dużo cieplej i przyjemniej. Doszliśmy do miejsca gdzie wyłonił się w końcu szczyt, nie wyglądał on zbyt imponująco, do pokonania mieliśmy jeszcze ze 200 m stromego ośnieżonego zbocza i odcinek śnieżnej grani prowadzącej na szczyt. Część ekip podchodziła zboczem na wprost do góry na grań, a część chcąc ominąć odcinek grani trawersowała zbocze w kierunku szczytu. My uznaliśmy, że trawersowanie zbocza o takim nachyleniu jest zbyt niebezpieczne i poszliśmy zboczem na wprost do góry na grań. Kiedy na nią weszliśmy okazało się, że kilkanaście metrów dalej była ona wąska jedynie na szerokość stopy i wystawał na niej śnieżny czub, na który to nikt z nas nie odważyłby się wejść, z jednej strony było urwisko z 1000, a z drugiej ze 200 m. Zawróciliśmy więc kawałek niżej i poszliśmy trawersem, który wychodził na grań omijając jej najtrudniejszy i najniebezpieczniejszy odcinek, dalej na grani było jeszcze kilka wąskich przejść, ale były one do przejścia. Około godziny 18-tej stanęliśmy na szczycie McKinleya - 6194 m, udało się to całej naszej pozostałej szóstce. Widoczność dalej była dobra więc mogliśmy podziwiać ze szczytu otaczające nas dookoła piękne widoki górskie. Po kilkunastu minutach spędzonych na szczycie poświęconych głównie na robienie zdjęć zaczęliśmy schodzić na dół. Zmęczenie dawało się we znaki, tak więc często się zatrzymywaliśmy żeby odpoczywać, po 12 godzinach dotarliśmy do namiotów, końcówka podejścia do obozu V (17-ki) była bardzo ciężka ponieważ trzeba było podejść trochę pod górę.

Zejście na dół

W sobotę zaczęliśmy schodzić z obozu V (17-ki) na dół, nie udało nam się zebrać wcześnie do wyjścia tak jak planowaliśmy, wyszliśmy dopiero o 15-tej. Początkowo droga prowadziła granią, która w niektórych miejscach była dość trudna, w pewnych miejscach była bardzo wąska, a w innych bardzo stroma. Widoczność tego dnia popsuła się, McKinley był pogrążony cały w chmurach, więc tym bardziej cieszyliśmy się, że poprzedniego dnia mieliśmy bardzo dobrą widoczność w drodze na szczyt. Na końcu grani na przełęczy zaczęła się kilkusetmetrowa poręczówka, schodzenie po niej w dół szło nam dosyć sprawnie, równolegle po drugiej poręczówce z boku podchodziła do góry cała masa ludzi , kilkadziesiąt metrów wyżej ginęli nam prawie z widoku we mgle. Poniżej poręczówki był jeszcze dość długi odcinek śnieżnego zbocza prowadzącego do obozu IV (14-ki), bardzo zmęczeni doszliśmy tam po 18-tej. Po dłuższym odpoczynku połączonym z gotowaniem herbaty, zabraliśmy zostawione tam wcześniej rzeczy i ruszyliśmy kolejne 1000 m w dół do obozu III. Gdy schodziliśmy na dół zaczęło się wypogadzać i widać było dookoła piękne widoki na tle zachodzącego słońca, koło 24-tej doszliśmy do na miejsce. W niedzielę zaczęliśmy schodzić z obozu III do lądowiska, pogoda zaczęła się psuć, kiedy mijaliśmy kolejno obóz II i I szliśmy w totalnej mgle, widoczność spadła do kilkunastu metrów, ale dzięki gęsto powtykanym traserom i wydeptanym śladom mogliśmy trzymać się szlaku. Droga w znacznej mierze prowadziła z górki, więc można było puścić przed siebie sanki, które same ślizgały się w dół i ciągnęły do przodu jak "piesek prowadzony na smyczy" (ale nie zawsze były posłuszne). Nie byliśmy w dobrych nastrojach i nie spieszyliśmy się zbytnio do lądowiska, gdyż liczyliśmy się z tym, że w taką pogodę samoloty nie latają i będziemy musieli spędzić kolejną noc na lodowcu. Około 17-tej kiedy odpoczywaliśmy w miejscu oddalonym o ponad godzinę drogi od lądowiska zaczęło się przejaśniać i usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy kolejno przylatujące samoloty. Wstąpiła w nas nadzieja, że uda się nam polecieć jeszcze tego dnia, ruszyliśmy więc do lądowiska, końcówka drogi była bardzo ciężka bo prowadziła pod górę. Sławek pobiegł tam pierwszy i zapisał nas na listę osób czekających do lotu, nie było do końca pewne czy uda się nam polecieć tego dnia ze względu na dużą ilość osób oczekujących na lot, bo piloci latali tylko do 21-szej. Po kilku godzinach oczekiwania jednak nadeszła nasza kolej i odlecieliśmy ostatnim samolotem, byliśmy uradowani, że tej nocy nie będziemy musieli już spać na śniegu.

Powrót do cywilizacji

Po przylocie do Talkeetny wieczorem uczciliśmy nasz sukces w barze West Rib jedząc McKinley Burgery. W poniedziałek przed południem wybraliśmy się "odmeldować" u ranwersów w biurze parku Denali. Taleetna to mała miejscowość w której nie ma wiele rzeczy do zobaczenia, jest tam jedna główna ulica na której są sklepy z pamiątkami i bary, więc tego jeszcze dnia pojechaliśmy do Anchorage, podczas jazdy mieliśmy okazję zobaczyć spacerującego koło drogi łosia. We wtorek z Anchorage pojechaliśmy pociągiem do Seward i tam wybraliśmy się na 8 godzinny rejs statkiem po oceanie żeby obejrzeć wieloryby, pogoda była niezbyt dobra a na statku strasznie bujało, zobaczyliśmy lwy morskie i przez chwilę coś czarnego, co miało być wielorybem. Alaska na "nizinach" trochę nas rozczarowała, zwłaszcza pogodowo, nie za bardzo mieliśmy koncepcję co robić przez kolejne półtora tygodnia, spędzanie czasu tylko w barach nie było by tym, co byśmy chcieli, udało się zmienić rezerwację i postanowiliśmy w piątek wylecieć do Polski. W środę wybraliśmy się do Alaska Sea Life Center, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć trochę okazów morskich żyjątek występujących na Alasce, były tam meduzy, ukwiały, ryby, ptaki, foki, lew morski, ale wielorybów nie było. Seward było kolejnym sennym miasteczkiem w którym była jedna główna ulica ze sklepami z pamiątkami i barami, nie było tam za wiele do zobaczenia. Na wieczór wróciliśmy do Anchoraghe, gdzie kolejny dzień spędziliśmy na chodzeniu po barach oraz po sklepach i robieniu zakupów. W piątek 6 czerwca wylecieliśmy rano z Anchorage do Seatle, a stamtąd kilka godzin później mieliśmy lot do Paryża, gdzie dolecieliśmy po 8 godzinach, do Warszawy dolecieliśmy w sobotę 7 czerwca koło 15-tej.

Wyprawa była udana, cała nasza 8 osobowa grupa zdobyła szczyt i wróciła bezpiecznie do swoich domów, ale sama Alaska trochę nas rozczarowała.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura