Mont Blanc 9 - 19 lipca 1999


Na wyjazd wybraliśmy się w 11 osób. Podróż do Chamonix była męcząca, trwała ponad dobę. W góry wyruszyliśmy późnym popołudniem z Les Houches, szliśmy ze 3 godziny, doszliśmy do jakiejś chatki, w sumie jeszcze mogliśmy iść w górę z godzinę, ale była tam woda no i nie trzeba było rozbijać namiotów, więc postanowiliśmy spędzić tam noc. Następnego dnia ruszyliśmy w górę zaczęły się śliczne widoki ośnieżonych szczytów, doszliśmy do trasy którą jeździ kolejka i wzdłuż torów doszliśmy do wysokości 2300 m, gdzie kolejka miała końcową stację. Sporo ludzi kręciło się przy tej stacji. Trochę wyżej zaczął się śnieg, ale nie było zimno, po pewnym czasie zaczęło się chmurzyć i zaczął kropić deszcz, dotarliśmy do jakiejś kolejnej chatki, po paru minutach zaczęło naprawdę padać, zachmurzyło się, tak że widoczność była bardzo kiepska, była godzina 15-ta i zostaliśmy "uziemieni" przez pogodę. Iść w deszcz żeby przemoknąć i rozbijać gdzieś w górze namioty na śniegu, gdy się ma dach nad głową - było bez sensu. Więc zostaliśmy tam do wieczora no i na noc. Całą noc padało, była nawet burza, rano też padało, myśleliśmy, że będziemy musieli zostać tam na kilka dni. Ale koło południa przestało padać, było mgliście i pochmurnie, widoczność nie była najlepsza, ale postanowiliśmy zaryzykować i iść dalej w górę. Okazało się, że po niecałych dwóch godzinach wyszło słońce i zrobiła się piękna pogoda. Doszliśmy do schroniska Tete-Rousse (3167 m). Było tam fajne WC kwestia "spłukiwania" była tam rozwiązana tak, że - na zewnątrz stała szufla do śniegu i miotła. Doszliśmy do odcinka skalnego, który według mnie okazał się najtrudniejszym od strony technicznej odcinkiem na całej trasie. Były tam poręczówki (metalowe liny poprowadzone po skałach), więc należało tam założyć już uprząż i przypinać się karabinkami do nich, wchodzili tam ludzie bez przypinania, my się przypinaliśmy. Nie na całym tym odcinku były poręczówki, trzeba było trochę się wdrapywać, parę razy odczułem użyteczność kasku, rąbnąłem ze dwa razy mocno głową o skałę, jakbym go nie miał pewnie bym sobie nieźle obił czoło. Kask był tam potrzebny ponieważ był to odcinek gdzie leżało dużo luźnych skał, kamieni, osoba wchodząca wyżej nawet niechcący może strącić jakiś kamień, którym ktoś będący niżej może dostać w głowę. Na końcu tego odcinka na wysokości 3800 m. znajduje się schronisko Aiguille du Gouter.

Ostatnie metry do schroniska były dla mnie bardzo ciężkie do podejścia. Kiedy tam dotarłem, byłem bardzo zmęczony i trochę bolała mnie głowa. Ale za to mogłem się podelektować pięknymi widokami. Znajdowaliśmy się nad chmurami, fajne uczucie patrzeć na nie z góry. Rozbiliśmy namioty parę metrów wyżej nad schroniskiem, stało już tam ich trochę, akurat trafił się wolny podkop na namiot po kimś, kto był tam wcześniej. Okazało się, że nie wszyscy z naszej ekipy dotarli na górę, niektórzy doszli godzinę czy nawet dwie później. Niektórych wzięła choroba wysokościowa, czuli jakieś mdłości. Ja czułem tylko jakieś pulsowanie w skroniach. W nocy nie mogłem za bardzo spać, przed długie godziny słychać było jak ze schroniska wyruszają tłumy, aby zdobywać szczyt Mont Blanc (4807 m). Ludzie wychodzą z reguły w środku nocy o latarkach, przed południem schodzą, następnie schodzą jeszcze tego dnia niżej na wysokość 2300 m skąd można zjechać kolejką na sam dół do Chamonix. My chcieliśmy wejść i zejść na własnych nogach więc nie planowaliśmy wyruszać w nocy.

Następnego dnia (a była to ładna data 15 lipca - Bitwa pod Grunwaldem) z rana było pochmurnie i mgliście, widoczność była bardzo kiepska. Ale około 11-stej czy 12-tej przejaśniło się i wyszło słońce, ja bardzo chciałem wejść tego dnia na szczyt, bałem się, że następnego dnia pogoda może być gorsza, jak byliśmy na dole w Chamonix właśnie na ten dzień zapowiadali najładniejszą pogodę, później miała się popsuć. Były jeszcze inne trzy osoby, które miały ochotę wchodzić na szczyt, reszta nie czuła się na siłach tego dnia choroba wysokościowa dała się im we znaki. Aby niektóre osoby mogły się lepiej zaaklimatyzować postanowiliśmy wejść jakieś 300 - 400 m wyżej, a później zejść z powrotem. Osoby które po podejściu tych 300 m czułyby się na sile miały wchodzić na szczyt. Ze mną były to 4 osoby, ale reszta zaczęła się trochę burzyć, że mieliśmy wchodzić wszyscy razem, wywiązało się coś w rodzaju kłótni. Kolega który był szefem naszej wyprawy był też w tej czwórce, ale żeby reszta nie miała mu za złe zrezygnował z wchodzenia na szczyt tego dnia. Zostało więc nas trzech i ruszyliśmy na szczyt, obiecując, że następnego dnia wybierzemy się drugi raz, i w przypadku gdy ktoś z pozostałych nie będzie dawał rady to będziemy z nim schodzić w dół, nie będziemy wtedy mieli żalu, że przez kogoś nie weszliśmy.

Z wiązaliśmy się liną i ruszyliśmy pod górę, była już godzina 14-ta albo 15-ta, liczyliśmy się z tym, że będziemy już schodzić po ciemku przy latarkach. Byłem pierwszy na linie więc mogłem dyktować swoje tempo, gdybym szedł drugi albo trzeci nie wiem czy był dotrzymał kroku moim towarzyszom z którymi byłem związany. Na odcinku którym szliśmy na szczyt nie było widać szczelin, były widoczne gdzieś z boku. Miałem plecak ze śpiworem, karimatą, latarką czołową i jeszcze kilkoma innymi rzeczami, nie ważyło to wiele, może tylko 4 czy 5 kilo, ale podejścia tam były naprawdę ostre, wyczerpywało mnie to strasznie, wydawało się że dochodzi się już do szczytu, a tu z tyłu wyłaniał się kolejny pagórek. Końcowy odcinek do samego szczytu prowadził po grani, gdyby się tam zahwiać i przewrócić to można by polecieć nieźle w dół (dlatego dobrze chodzić tam związanym liną) Zdarzają się przypadki, że gdy jest tam silny wiatr i jakaś zawierucha to zwiewa ludzi z tej grani. My warunki pogodowe mieliśmy dobre więc i widoczność była dobra, czasami tylko weszła nam jakaś chmura. Ostatni odcinek do szczytu był dla mnie strasznie ciężki, wszedłem tam z bardzo wielkim trudem, ale wszedłem!

Wejście na Mont Blanc tyle dla mnie znaczyło, było dla mnie takie ważne - a tu wszedłem i nie odczułem żadnej euforii, nie poczułem jakiegoś uczucia spełnienia czy czegoś takiego, po prostu tak jakby nic się nie stało - a może byłem zbyt zmęczony by coś odczuć. Zrobiliśmy kilka zdjęć na szczycie, trochę wiało i zrobiło się nam zimno, więc trzeba było zaraz schodzić, po zejściu odcinka graniowego odwiązaliśmy się od liny i schodziliśmy już luźno każdy oddzielnie. Większość trasy powrotnej było w dół, ale i przy schodzeniu w dół też się męczyliśmy, zatrzymywaliśmy się ze dwa razy. Udało nam się jednak zejść do obozowiska tuż po 21-ej było jeszcze widno, właśnie zachodziło słońce. Tego dnia przybyła duża grupa Polaków z Krakowa z Jerzym Walą, były też mniejsze z innych miast, poprzedniego dnia dziwiliśmy się, że nie słychać coś Polaków, a tu proszę okazało się, że jest ich mnóstwo. Dowiedzieliśmy się, że pozostali czują się w miarę dobrze i że jutro o 6 rano planują wyjście. Wzięliśmy się za gotowanie, a że topienie śniegu na wodę i zagotowanie tej wody trochę trwa, więc nasza dwudaniowa obiadokolacja zakończyła się około 24-tej.

Następnego ranka wstałem rześki i wypoczęty, aż byłem zdziwiony, że tylko 4 - 5 godzin snu mi wystarczyło. Rano nie było zbyt czasu na gotowanie natopiliśmy tylko śniegu na zrobienie czegoś do picia na drogę, na śniadanie zaaplikowałem sobie pół czekolady. Tak szczerze mówiąc to nie wierzyłem że będę wchodził drugi raz na szczyt myślałem, że dojdę maksymalnie do połowy drogi i będę z kimś wracał do obozowiska. Wziałęm więc tylko raki i kijki oraz kilka batonów do jedzenia. Okazało się, że szło mi się całkiem dobrze, po dojściu do schronu biwakowego Refuge Vallot na wysokości 4362 m n.p.m., wszyscy czuli się na siłach żeby wchodzić dalej na szczyt, ja też czułem się dobrze i pełen sił, więc stwierdziłem, że nie będę już zawracał (wyszło tak, że drugim razem też wszedłem jako pierwszy z naszej grupy). Całej naszej grupie udało się wejść na szczyt. Porobiliśmy kilka zdjęć i zeszliśmy na dół. W obozowisku byliśmy koło 16-tej, była myśl żeby zejść tego dnia jeszcze jakieś 500 m w dół, a że był to trudny odcinek po skałach i nie wszyscy czuli się na siłach, więc postanowiliśmy jeszcze przenocować tam jedną noc. Był to nas trzeci nocleg w tym samym miejscu przy schronisku Aiguille du Gouter na wysokości 3800 m namiot stał trzy dni na tym samym miejscu, większość rzeczy była w namiocie podczas naszej nieobecności, nie mieliśmy obaw, że nam może coś zginąć, tam jest inna kultura, u nas w Polsce, nie wiem czy byśmy się na to odważyli. W nocy była temperatura poniżej zera, ale nie było tak zimno, jak na jednym z moich wyjazdów w Alpay zimą, a tutaj było nawet ciepło. Ale zaczęło mi ropieć prawe oko, nie wiem czy to było od słońca, aczkolwiek miałem przeciwsłoneczne nakładki na okulary, a może było to z powodu nie mycia się. Do mycia nie było warunków przez jakieś 4 dni bo nie mieliśmy dostępu do wody, to co się natopiliśmy ze śniegu używaliśmy do gotowania lub do picia, w takich warunkach nie odczuwa się aż takiej potrzeby mycia. Następnego dnia zaczęliśmy schodzić w dół z planem zejścia na sam dół do Chamonix. Na początku był to ten najtrudniejszy odcinek techniczny po skałach z poręczówkami, było to w dół ale czasami schodzenie w dół jest trudniejsze niż wspinanie się do góry. Miejscami było oblodzone więc trzeba było tam uważać, żeby się nie poślizgnąć, trzeba też było zachować rozsądny odstęp między osobą będącą w dole, żeby jej nie zrzucić jakiegoś kamienia na głowę, raz niechcący strąciłem jakiś kamień (było to akurat z tej strony zbocza gdzie nie biegł szlak i nie było ludzi), ten mój nieszczęsny kamień spadając w dół pociągnął za sobą ze dwadzieścia innych, taką lawinkę kamieni, dobrze że tam nikogo nie było. Kiedy skończył się odcinek skalny dostaliśmy się znów na śnieg i na silne słońce, zrzuciłem z siebie całe żelastwo (uprząż, karabinki, czekan) i rozebrałem się do krótkiego rękawa, dookoła był śnieg ale było ciepło. Doszliśmy do schroniska Tete-Rousse na wysokości 3167 m i zrobiliśmy sobie tam odpoczynek. Później wystąpiły znowu różne propozycje co do dalszej trasy w dół, były dwie opcje jedną z nich było schodzenie taką sama trasą jak wchodziliśmy, a drugą opcją było zjeżdżanie, bądź schodzenie po ośnieżonym stoku, żeby skrócić sobie drogę. Ja byłem w piątce, która wybrała ten drugi wariant, miałem kijki więc myślałem, że będę tylko schodził, okazało się, że też zjeżdżałem na tyłku. W niektórych momentach przypominało to zjazd po torze saneczkowym. Kiedy zjechaliśmy już ostatni odcinek, spodnie i wszystko pod spodniami miałem tak mokre, że trzeba było je wyżymać. Dotarliśmy do strumyka z wodą, po zaspokojeniu pragnienia, dokonałem pierwszego od czterech dni mycia twarzy i oka które mi ropiało, zatrzymaliśmy się tam na jakiś kwadrans, słońce nieźle tam przygrzewało więc przez ten okres przeschły moje zmoczone ubrania.

Doszliśmy do stacji kolejki na 2300 m no i czekaliśmy tam na resztę (zgodnie z obietnicą) a było to aż 2 godziny na palącym słońcu, więc trochę żałowaliśmy naszej obietnicy. Kiedy reszta dotarła ruszyliśmy już na sam dół do samochodu, były jeszcze dwa odpoczynki po drodze. Końcówka była dla mnie ciężka, mimo iż było to w dół, ale mimo wszystko plecak trochę ciążył, no i jakby nie było 3000 m różnicy poziomów na 1 dzień to nie jest tak mało. Dotarliśmy do samochodów i pojechaliśmy na miejsce gdzie przenocowaliśmy. Następnego dnia czułem się strasznie "połamany" wszystkie kości i mięśnie mnie bolały. Planowaliśmy wybrać się jeszcze na lodowiec w okolicach Chamonix, jednak okazało się, że leży on na wysokości 1900 m, Chamonix leży na poziomie 800 m więc trzeba byłoby iść 1100 m pod górę, a później z powrotem. Tego dnia był taki upał, więc postanowiliśmy wracać do Polski, po drodze zahaczyliśmy o jakieś jezioro, gdzie się pokąpaliśmy. Podróż powrotna była bardziej uciążliwa bo było upalnie.

Co niektórych słońce i UV trochę "pomasakrowały", na ich twarzach widać było płaty schodzącej skóry a pod nią nową różową, która wyglądała jak poparzona. Mi słońce spiekło tylko usta i nos, po powrocie musiałem spędzić długie godziny przed lustrem i z kremem w ręku, żeby doprowadzić swoją twarz do jako takiego wyglądu. Ogólnie wyjazd uważam za udany i owocny, nawet bardzo bo przecież zdobyłem Mont Blanc nawet dwa razy. Byłem nastawiony na to, że góra będzie trudniejsza technicznie. Dobra pogoda w dniu wejścia, na pewno też nam wiele ułatwiła.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura