Masyw Monte Rosa 5 - 13 czerwca 2004


Swoją podróż rozpocząłem w sobotę pociągiem z Warszawy do Legnicy, a dalej do Włoszech kontynuowaliśmy ją we czterech samochodem. Dojazd na miejsce zajął nam prawie dobę. Przed wieczorem w niedzielę dojechaliśmy do Gressoney gdzie przenocowaliśmy.

W poniedziałek rano ruszyliśmy w góry, przed naszymi oczami prezentowały się pięknie szczyty masywu Monte Rosa. Początek szlaku prowadził przez las, po pewnym czasie zatrzymaliśmy się nad strumieniem. Mateusz z Jankiem ruszyli jednak szybko w dalszą drogę, ja i Robertem posiedzieliśmy sobie jeszcze trochę i chwilę później też poszliśmy dalej. Doszliśmy do miejsca gdzie szlak dzielił się na dwa, na jednym ani na drugim nie było już widać naszych kolegów. Według wcześniejszych ustaleń mieliśmy iść szlakiem nr 7, więc nim poszliśmy. Wchodziliśmy cały czas pod górę, ale nie było ich nigdzie widać. Po kilku godzinach zaczęliśmy się kontaktować sms-ami, okazało się, że Mateusz z Jankiem poszli drugim szlakiem 7C. Byliśmy za daleko żeby wracać, według mapy którą miałem wyglądało na to, że należy przejść grzbiet zbocza, które mieliśmy po prawej stronie i powinniśmy znaleźć się na szlaku na którym byli oni. Gdy po kilku godzinach z wielkim mozołem wdrapaliśmy się na ten grzbiet okazało się, że w dole nie widać żadnych śladów na śniegu, natomiast przed nami jest kolejny wyższy grzbiet za którym to mogli być nasi koledzy. Stwierdziliśmy, że tego dnia nie damy już rady go przejść i postanowiliśmy przenocować na wypłaszczeniu grani na którą dotarliśmy na wysokości 2800 m .

We wtorek zaczęliśmy mozolne podchodzenie na kolejny grzbiet, ale gdy już na niego weszliśmy zobaczyliśmy w dole na śniegu ślady naszych kolegów. Na początku, żeby nie tracić wysokości postanowiliśmy trawersować zbocze na którym byliśmy. Niestety doszliśmy do miejsca, w którym znajdowało się urwisko i przed nim musieliśmy zejść na dół do śladów na śniegu. Dalej było strome podejście do góry, śnieg był na tyle miękki że w niektórych miejscach zapadaliśmy się w nim po kolana czy nawet uda. Szliśmy tak przez kilka godzin, aż doszliśmy do skał z których to zobaczyliśmy położone w oddali schronisko. Mimo że mieliśmy skorupy to mimo wszystko wędrówka przez mokry głęboki śnieg sprawiła że mieliśmy w nich mokro. Przed zmrokiem doszliśmy do schroniska Mantova położonego na wysokości 3470 m, w którym to byli już nasi koledzy.

W środę wstaliśmy o 4 rano, było jeszcze ciemno, wyruszyliśmy wyżej do kolejnego schroniska Gnifetti położonego na wysokości 3647 m, zjedliśmy tam śniadanie i wyszliśmy w górę na Piramidę Vincent 4215 m. Droga wiodła przez lodowiec, było tam kilka stromych podejść, ale nie były one trudne technicznie, po bokach widać było poszarpany lodowiec i szczeliny. Po wejściu na szczyt zaczęliśmy wracać do schroniska. Świecące słońce rozmiękczyło śnieg, tak że w drodze powrotnej zapadaliśmy się w nim po kolana, również szczeliny na lodowcu zaczęły się otwierać, więc wracaliśmy związani liną.

W czwartek wstaliśmy o 5 rano i wyszliśmy z godzinę później. Początek drogi był taki sam jak poprzedniego dnia, wiedzieliśmy już gdzie są szczeliny i szliśmy sprawniej niż poprzedniego dnia. Po kilku godzinach doszliśmy do przełęczy położonej na 4246 m. Było z niej widać grań Duforspitze najwyższego szczytu w masywie Monte Rosa, schronisko Regina Margerita położone na 4559 m. Widać tam było również Matterhorn, jednak jego widok mnie trochę rozczarował, od strony szwajcarskiej prezentuje się on o wiele piękniej. Zawróciliśmy z przełęczy, ale jednocześnie zaczęliśmy zastanawiać się jeszcze nad wejściem na jakiś szczyt. Ostatecznie zdecydowaliśmy że będzie to Corno Nero 4321m położone niedaleko naszej powrotnej trasy. Zaczęliśmy na nie wchodzić końcowy odcinek na szczyt stanowiło strome zbocze o wysokości 40 m, a przed nim była szczelina brzeżna. Mateusz asekurował mnie z dołu a ja zacząłem wspinać się nad szczelinę. Gdy już byłem nad nią okazało się że na zboczu pod cienką warstwą śniegu jest lód. Wspiąłem się jeszcze ze 3 metry do góry, popatrzyłem w dół i po chwili zastanowienia stwierdziłem że dalsza wspinaczka z jednym czekanem i jedną śrubą do lodu jest tam zbyt niebezpieczna. Zszedłem więc na dół związaliśmy się z Mateuszem liną i zaczęliśmy schodzić do schroniska. Idąc przez lodowiec zapadaliśmy się po kolana w rozmiękczonym przez słońce śniegu. Po powrocie do schroniska postanowiliśmy że spróbujemy jeszcze wspinaczki na Corno Nero następnego dnia, ale lepiej wysprzętowieni. Po południu pogoda zaczęła się psuć, nadciągały chmury które psuły widoczność. Nasze wyjście następnego dnia w górę stawało pod znakiem zapytania.

W piątek wstaliśmy tuż po 3 w nocy, jednak zastanawialiśmy się długo nad wyjściem, w górze niebo było czyste i pełne gwiazd, ale po bokach kłębiły się gęste chmury. Ostatecznie podjęliśmy decyzję, że wyruszamy, a w razie pogorszenia się widoczności zawrócimy. Wyszliśmy wyposażeni w 2 czekany i 2 śruby do lodu każdy. Włączyłem GPS, żeby zapisywał trasę którą mieliśmy podchodzić przez lodowiec, aby później ewentualnie można było po niej wrócić w razie załamania pogody. Kiedy weszliśmy na wysokość 4 000 m wiatr rozwiał chmury i widoczność zrobiła się bardzo dobra. Kontynuowaliśmy więc podchodzenie pod Corno Nero, gdy już pod nie podeszliśmy, słońce było za jego ścianą i wiał wiatr silny wiatr, było więc nam zimno. Tak jak poprzedniego dnia wspiąłem się nad szczelinę brzeżną, asekurowany z dołu przez Mateusza. Wspinaczka z dwoma czekanami dawała większy komfort psychiczny, wspiąłem się kilka metrów do góry i założyłem stanowisko na śrubach które bardzo dobrze wkręcały się w lód. Wspinałem się dalej, kilkanaście metrów wyżej skończył się lód był tylko śnieg, w którym słabo trzymały się czekany. Próbowałem założyć kolejne stanowisko, ale nie było to łatwe, dopiero po zgarnięciu ponad 20 centymetrowej warstwy śniegu dotarłem do lodu, w który to udało mi się wkręcić kolejne śruby. Po kilkunastu metrach dalszej wspinaczki dotarłem na grań Corno Nero, tam pod warstwą śniegu była tylko skała, więc nie dało się wkręcić śrub. Przerzuciłem linę za wystającą do góry skałę i na niej założyłem stanowisko. Kilka minut później dołączył do mnie Mateusz, rozejrzeliśmy się dookoła i zobaczyliśmy nadciągające chmury, postanowiliśmy że musimy jak najszybciej schodzić na dół. Zjechaliśmy po linie około 20 metrów do stanowiska na dole, myślałem że linę przerzuconą przez wystającą skałę da się ściągnąć za jeden koniec na dół, niestety mimo moim silnym szarpaniom lina nie chciała drgnąć ani w jedną ani w drugą stronę, zaklinowała się na skale. Musiałem więc wspiąć się na grań i ją odczepić, gdy byłem już na grani ściągnąłem linę bez większego wysiłku. Zszedłem ostrożnie niżej na stanowisko do Mateusza, a później na dół poniżej szczeliny brzeżnej, gdzie asekurowałem schodzącego do mnie Mateusza.

Później zaczęliśmy schodzić niżej, postanowiliśmy wejść jeszcze na Balmenhorn, który był blisko naszej powrotnej trasy. Gdy pod niego podeszliśmy zobaczyliśmy szczelinę położoną u podnóża skały, gdzie zaczynało się wejście do góry, przy odpowiedniej asekuracji udało się ją jednak przeskoczyć. Po skałach poprowadzona była poręczówka, po której zaczęliśmy się wspinać do góry. W niedługim czasie stanęliśmy na szczycie Balmenhornu 4167 m widoczność zaczęła być bardzo zmienna, wiatr przewiewał kolejne chmury. Zeszliśmy ze skał i zaczęliśmy schodzić po lodowcu na dół do schroniska. W pewnych momentach widoczność spadała do kilkudziesięciu metrów, ale ślady po których się kierowaliśmy były widoczne. Gdy zeszliśmy poniżej wysokości 4 000 m byliśmy już pod pułapem chmur i widoczność w dół mieliśmy już dobrą. Ale musieliśmy uważać no kolejne szczeliny które się pootwierały, kilka z nich przeskakiwaliśmy asekurując się. Przy jednym ze skoków wpadłem jedną nogą po kolano w szczelinę, ale bez większych problemów wydostałem z niej nogę. Śnieg był rozmiękczony więc zapadaliśmy się w nim po łydki, a czasami po kolana. Koło 14-tej doszliśmy do schroniska, po spakowaniu swoich rzeczy zaczęliśmy schodzić w dół. Dalsza droga mimo, że było to schodzenie nie była taka łatwa, ze względu na zapadający się mokry śnieg. W niektórych miejscach nogi wpadały w śnieg nawet po uda i klinowały się w nim, że nie można było ich ruszyć w żadną stronę, po kilku godzinach schodzenia mieliśmy mokro w butach, nic nie dawała zamiana skarpet na suche, po kilku minutach stawały się mokre. Doszliśmy w końcu do poziomu gdzie kończył się śnieg i zaczynał las, do samego dołu było już niedaleko, ale plecak bardzo mi ciążył. Przed wieczorem doszliśmy do Gressoney, gdzie przenocowaliśmy. W sobotę rano udaliśmy się w podróż powrotną do Polski.

Wyjazd oceniam jako udany, dopisała nam dobra pogoda, ale mam pewien niedosyt że w tym czasie można było zdziałać o wiele więcej.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura