MUZTAGATA - 7546 m     (25 lipca - 25 sierpnia 2005)


25 lipca poniedziałek

Swoją podróż wraz z Bogusiem, Witkiem, Ewą i Piotrem rozpoczęliśmy na Okęciu. Mieliśmy lot do Bishkeku w Kirgizji z przesiadką w Moskwie. Mnie i Ewie udało się bez problemów odprawić bagaż, natomiast Boguś, Witek i Piotr mieli duży nadbagaż, nasz polski Lot zażyczył sobie 1400 zł za 10 kg nadbagażu, czyli 3/4 ceny naszych biletów. Kwota ta była nie do przyjęcia do zapłaty. Godzina odlotu już się zbliżała, a oni dalej nie mieli odprawionego bagażu. Chcąc nie chcąc musieliśmy z Ewą wsiadać do samolotu, czekaliśmy tam pełni napięcia, czy w końcu nasi koledzy polecą z nami czy nie. Odetchnęliśmy z wielką ulgą, kiedy prawie po półgodzinnym oczekiwaniu zobaczyliśmy ich na pokładzie. Ostatecznie Lot policzył im Aeroflotowska stawkę za nadbagaż, którą byli w stanie zapłacić. Całe zamieszanie z tym związane sprawiło, że wystartowaliśmy z 50 minutowym opóźnieniem.

26 lipca wtorek

Do Bishkeku przylecieliśmy w środku nocy, musieliśmy przestawić nasze zegarki o 4h do przodu i zrobił się wczesny ranek. Zrobiliśmy tam zakupy gazu i trochę żywności oraz przenocowaliśmy żeby odpocząć przed dalszą podróżą.

27 lipca środa

Z Bishkeku wyruszyliśmy do Narynia, niestety wynajęty przez nas Ford Transit popsuł się w połowie drogi. Nasz kierowca udał się do najbliższego miasta i sprowadził 2 samochody osobowe. Załadowanie się do nich z naszymi dużymi ilościami bagażu wydawało się niemożliwe, jednak się udało, większość bagażu poszło na dach. Mimo że został on przywiązany liną alpinistyczną to mieliśmy obawy czy dojedzie wraz z nami do celu. Ostatecznie jednak dotarliśmy do Narynia z całym naszym sprzętem, spotkaliśmy się tam z Marcinem i Gosią, którzy kilka dni wcześniej przybyli do Kirgizji.

28 lipca czwartek

Już w siódemkę wyjechaliśmy wczesnym rankiem z Narynia do Torugart, gdzie znajdowało się kirgisko-chińskie przejście graniczne. Przejście było bardzo rozległe przestrzennie, po stronie kirgiskiej znajdowały się 2 punkty kontrolne ciągnące się na odległości około 100 km a za nimi zasieki z drutem kolczastym i granica chińska, tam to odebrała nas agencja chińska, przez którą załatwialiśmy obsługę naszej wyprawy. Byliśmy mile zaskoczeni widokiem ładnego autobusiku, którym kontynuowaliśmy podróż przez Chiny. Kilka kilometrów dalej był pierwszy punkt chińskiej kontroli granicznej, po okazaniu paszportów i wklejonych w nich wiz chińskich pojechaliśmy dalej. Okazało się, że jakieś 100 km dalej jest kolejny tym razem główny punkt graniczny. Niemile zaskoczył nas fakt, że musieliśmy wyładowywać nasze bagaże z autobusu i dawać je do prześwietlenia. W wielkim popłochu wyciągaliśmy z plecaków radiotelefony, których używanie bez specjalnego pozwolenia w Chinach jest nielegalne i chowaliśmy je do kieszeni kurtek. Jeden z oficerów służby granicznej sprawdzał nam temperaturę dziwnym urządzeniem trzymając go przez chwilę na wysokości naszych oczu. Oprócz tego musieliśmy wypełnić deklarację wjazdową i deklarację zdrowotną - czy nie chorowaliśmy na SARS, HIV, itd. Kilkanaście kilometrów za punktem granicznym drogę, którą jechaliśmy przecięła "rzeka" spływającej z góry wody, która to powstała w wyniku obfitego opadu deszczu, który miał miejsce podczas naszej odprawy granicznej. Musieliśmy czekać przynajmniej pół godziny, żeby woda opadła na tyle, żeby można było przejechać przez ten odcinek drogi. Kilka godzin później dojechaliśmy do Kashgaru, gdzie mieliśmy zapewniony przez chińską agencję nocleg w Hotelu Tien Nan. Wieczorem wyszliśmy do baru, żeby coś zjeść, niestety w menu znajdowały się jedynie niezrozumiałe dla nas "krzaczki", obsługa nie mówiła w innym języku niż chiński, z wielkim trudem udało się nam zamówić coś do zjedzenia. Jedzenie pałeczkami było dla nas wielkim wyzwaniem i jednocześnie powodem do ogromnego śmiechu.

29 lipca piątek

Z Kashgaru pojechaliśmy do Subashi, które było położone u podnóża Muztagaty. Jazda przez Chiny zrobiła na mnie dobre wrażenie, w porównaniu z Kirgizją było o wiele ładniej, zieleniej i drogi były dużo lepszej jakości. Zatrzymaliśmy się w ostatniej z większych wiosek po naszej trasie, mogliśmy zobaczyć jak wygląda tamtejsze życie, dla nas był to jeden wielki folklor. Po dojechaniu do Subashi mogliśmy oglądać sylwetkę Muztagaty w pełnej okazałości.

30 lipca sobota

Po noclegu w namiotach nadaliśmy część naszego bagażu na wielbłądy (1 wielbłąd mógł zabrać 80 kg i kosztował 50$). Następnie udaliśmy się w wędrówkę do bazy głównej położonej na wysokości 4400 m. Pogoda tego dnia była zła, okoliczne szczyty były w chmurach, drogę do góry unieprzyjemniał mżący cały czas deszcz, który tuż przed bazą zamienił się w grad. Mimo, że oddałem 24 kg na wielbłąda to chyba drugie tyle miałem w plecaku, więc szło mi się trochę ciężko.

31 lipca niedziela

Po dużym wysiłku z poprzedniego dnia postanowiliśmy sobie odpocząć, po południu wszyliśmy tylko aklimatyzacyjnie na pusto kilkaset metrów do góry. Baza była pełna namiotów (około 100), byli w niej nie tylko alpiniści, ale również tutejsi mieszkańcy i ich dzieci, którzy na każdym kroku oferowali coś do sprzedania - od regionalnych czapek, poprzez wisiorki, naszyjniki do dywaników włącznie.

1 sierpnia poniedziałek

Pogoda nie była najlepsza padał niewielki deszcz, postanowiliśmy jednak pójść z częścią naszych rzeczy do obozu I. Droga do góry prowadziła po rumowisku kamieni, szło się tam dosyć ciężko. Kiedy doszliśmy do granicy śniegu na wysokości 5150 m zaczął wiać silny wiatr i zaczął sypać śnieg. Zrobiło się nam bardzo zimno, więc postanowiliśmy nie iść wyżej tylko zostawiliśmy tam pod skałą depozyt i wróciliśmy do bazy.

2 sierpnia wtorek

Prawie na pusto poszliśmy do miejsca gdzie zostawiliśmy depozyt, zabraliśmy swoje rzeczy i wnieśliśmy je do obozu I, który był położony na wysokości 5400 m. Żeby móc tam postawić namiot musieliśmy wcześniej wykopać płaską platformę na pochylonym śnieżnym zboczu. Miejsce to było bardzo wietrzne, więc trzeba było dobrze przymocować namiot do podłoża, żeby nie zechciał sam odfrunąć. Podejście 1000 m z bazy głównej do obozu I zajęło mi ponad 6 godzin, a zejście na dół niecałą godzinę.

3 sierpnia środa

Niepotrzebne nam na górze rzeczy zostawiliśmy w bazie, a z resztą poszliśmy do obozu I. Cały czas byliśmy zaczepiani przez tragarzy, którzy oferowali nam wniesienie bagażu do obozu I. Piotrek uległ ich natrętnym ofertom, ale zbił cenę z 3 do 2 $ za kg. Pogoda tego dnia była bardzo ładna, błękit nieba i prawie ani jednej chmurki, ale w górę szło mi się bardzo ciężko i powoli.

4 sierpnia czwartek

Po wysiłku z trzech poprzednich dni postanowiliśmy sobie odpocząć. Pogoda była piękna, mimo silnie wiejącego wiatru. Słońce odbijało się mocno od śniegu, że bez ciemnych okularów nie było co wychodzić z namiotu. Przed wieczorem postanowiliśmy jednak wybrać się na wyjście aklimatyzacyjne 200 m wyżej.

5 sierpnia piątek

Pogoda była bardzo dobra, świeciło słońce i było bezwietrznie, wybraliśmy się więc z częścią naszych rzeczy do obozu II. Jednak szło się nam bardzo ciężko i wiedzieliśmy, że nie damy rady tam dojść. Postanowiliśmy więc założyć obóz pośredni na wysokości 5800m, rozstawiliśmy tam namiot i zostawiliśmy w nim przyniesione rzeczy. Po powrocie do obozu I okazało się, że mimo stosowania kremu z filtrem UV 60 - słońce dało się ostro we znaki niektórym częściom mojej twarzy.

6 sierpnia sobota

Z całym sprzętem udaliśmy się do naszego wysuniętego obozu I. Pogoda dalej nam sprzyjała, było na tyle ciepło, że można było iść w samej bluzie polarowej. Tego dnia niezapomnianym dla mnie został wyśmienity smak gulaszu wieprzowego Krakusa, trzeba go było wnieść na prawie 6 000 m, ale za to żaden najlepszy liofilizat nie mógł się z nim równać.

7 sierpnia niedziela

Z częścią naszych rzeczy wybraliśmy się do obozu II położonego na wysokości 6200 m. Droga tam prowadziła poprzez bardzo malownicze seraki i szczeliny. Pokonywanie tego odcinka przy dobrej pogodzie było w miarę bezpieczne. Było dość ciepło, ale gdy doszedłem do obozu II strasznie zaczęły mi marznąć palce u rąk, po rozstawieniu namiotu w trosce o swoje palce musiałem założyć puchowe łapawice. Następnie zeszliśmy na nocleg do naszego wysuniętego obozu I.

8 sierpnia poniedziałek

Dobra pogoda towarzyszyła nam długo, od połowy nocy zaczął padać śnieg. Opad nie był intensywny, ale utrzymywał się cały dzień. Widoczność była tylko na kilkanaście metrów, więc nie było mowy o wyruszeniu do góry do obozu II. Musieliśmy czekać aż pogoda się poprawi. Nie pozostało nam nic innego jak siedzenie w namiocie i dożywianie się. Przenikające jakoś przez chmury słońce nagrzewało namiot prawie do 30 st. C. Przed wieczorem przestał padać śnieg i chmury powoli zaczęły odsłaniać błękitne niebo.

9 sierpnia wtorek

Pogoda tego dnia poprawiła się, ale zwlekaliśmy długo z wyjściem do obozu II, ze względu na głęboki śnieg. Mieliśmy nadzieję, że ktoś pójdzie przed nami i przetoruje drogę. Niestety jednak nikt nie szedł do góry, kilka osób zeszło jedynie na nartach na dół. Chcąc nie chcąc trzeba było ruszać do góry, brnięcie w głębokim śniegu było bardzo ciężkie, dodatkowo słońce dawało się mocno we znaki, nie było żadnego ruchu powietrza. Szliśmy na wysokości 6 000 m i mieliśmy 30 stopniowy upał, poruszaliśmy się więc w żółwim tempie. W niektórych miejscach było tyle śniegu, że zapadaliśmy się w nim po kolana lub głębiej, niestety rakiety śnieżne mieliśmy wyniesione do obozu II. Kiedy zbliżałem się do obozu II słońce zaczęło zachodzić i momentalnie zrobiło się zimno. Palce u rąk zaczęły mi strasznie marznąć, założyłem więc puchowe łapawice, ale nic to nie pomogło. Zacząłem intensywnie ruszać palcami, ale nie dawało to żadnego rezultatu, palce dalej mnie bolały i traciłem w nich czucie. W końcu postanowiłem rozgrzać je wsadzając je do ust, palcom prawej dłoni to pomogło lewej niestety nie. Kiedy dotarłem do namiotu miałem wielki problem żeby rozwiązać zamarznięte sznurówki u butów. Po kilku minutach spędzonych w namiocie poczułem, że moje palce zaczynają "odtajać" i wraca w nich czucie. Odetchnąłem z wielką ulgą, że to jednak nie odmrożenie.

10 sierpnia środa

Pogoda tego dnia nie była zbyt dobra, więc nie mieliśmy w planach wyjścia w górę. Ja jednak pod koniec dnia wybrałem się na aklimatyzacyjny spacer 200 m do góry gdzie stało kilka namiotów. Droga do góry na samych butach zajęła mi jakąś godzinę a w dół zaledwie 10 minut.

11 sierpnia czwartek

Wyszliśmy z obozu II z zamiarem dojścia do obozu III, niestety 200 m podejścia, które było zaraz za obozem II okazało się bardzo ciężkie i wyczerpujące. Był to dość stromy odcinek, a przez noc napadało tam sporo śniegu i trudno było poruszać się do góry. Podejście to wyczerpało nas na tyle, że zrezygnowaliśmy z zamiaru dojścia do obozu III i rozstawiliśmy swoje namioty obok kilku już tam stojących.

12 sierpnia piątek

Z położonego na 6400 m wyższego obozu II wyruszyliśmy do obozu III. Śnieg był już na tyle głęboki, że musieliśmy używać rakiet śnieżnych. W miarę zbliżania się do obozu III zaczęła się psuć pogoda, widoczność spadała do kilkudziesięciu metrów, drogę do góry wskazywały nam jednak czerwone chorągiewki traserów, które wyłaniały się co kilkadziesiąt metrów. Boguś z którym spałem w namiocie szedł kawałek przede mną, w pewnym momencie zniknął mi w totalnym "mleku", nie widziałem już kolejnych traserów. Znajdowałem się na wysokości 6800 m, były tam rozbite 2 namioty, uznałem, że przy tak złej widoczności nie ma sensu iść dalej tylko trzeba tu zostać. Miałem ze sobą łopatę, więc zacząłem kopać jamę w śniegu, szło mi to strasznie opornie. Po jakimś czasie doszli do mnie z dołu Witek z Ewą, przekonali mnie, żebym zrezygnował z dalszego "kopania sobie grobu" i przenocował się z nimi w namiocie.

13 sierpnia sobota

Pogoda była całkiem niezła, wiał jedynie silny wiatr. Po łączności radiowej z Bogusiem. Marcinem i Gosią, którzy byli niecałe 100 m wyżej, postanowiliśmy że spróbujemy ataku szczytowego tego dnia. Z namiotu Witka i Ewy położonego na 6800 m doszedłem do 6900 m, gdzie były namioty Bogusia oraz Marcina i Gosi. Byli oni na zewnątrz namiotów i kończyli szykować się do wyjścia na szczyt. Czułem, że coś dzieje się z jednym z moich palców u lewej ręki. Kiedy wszedłem do namiotu i zdjąłem rękawice okazało się, że tym razem palec odmroził się na poważnie, bardzo mnie to zdziwiło, że stało się to tak krótkim czasie, w przeciągu zaledwie pół godziny (no cóż skutki po odmrożeniach z ubiegłego roku z Chana Tengri). Postanowiłem więc, że nie będę wychodził tego dnia na szczyt. Witek z Ewą też tego dnia odpuścili sobie wyjście. Silny wiatr sprawił, że Marcin z Gosią zawrócili po jakimś czasie. Jedynie Boguś twardo postanowił na swoim i wszedł tego dnia na szczyt.

14 sierpnia niedziela

Pogoda była dobra, nie było wiatru, więc postanowiliśmy w piątkę wyruszyć na szczyt. Wyszliśmy po godzinie 9-tej, pierwsi szli Marcin z Gosią, później ja, a za mną Witek z Ewą, którzy mieli namiot trochę niżej. Podchodziliśmy w rakietach śnieżnych, Witek jako jedyny miał narty. Na początku szło mi się w miarę dobrze, ale brak wiatru sprawił, że zrobiło mi się niemiłosiernie gorące, a założone gogle utrudniały mi oddychanie. Musiałem więc zdjąć trochę rzeczy z siebie, w tym czasie dogonili mnie Witek z Ewą. W miarę poruszania się do góry droga robiła się bardzo monotonna - szło się w kierunku ośnieżonego pagórka, kiedy się go osiągało okazywało się, że za nim wyłaniał się kolejny i kolejny. W połowie drogi na szczyt Ewa stwierdziła, że ma już dosyć tej góry, a osiągnięcie wysokości powyżej 7100 m też ją satysfakcjonuje i zawróciła. Przez pewien czas widziałem podchodzących do góry Marcina i Gosię oraz Witka, później znikli mi za kolejnymi wzniesieniami. Szło mi się coraz ciężej, robiłem kilka do kilkunastu kroków i odpoczywałem. Wyżej zerwał się silny wiatr, więc musiałem się grubiej ubrać. Wydawało się, że droga do szczytu nie ma końca, wyznaczały ją poumieszczane co kilkadziesiąt metrów trasery. Podchodziło się wyżej i wyłaniał się kolejny traser, a za nim kolejny i kolejny... Około 16-tej spotkałem schodzących już ze szczytu Marcina i Gosię, bardzo im zazdrościłem, że mają już to za sobą. Wiedziałem, że też dam radę dojść, tyle że będzie to kwestią czasu. Co jakiś czas zaczęły napływać gęste chmury, które psuły trochę widoczność, ale wiatr był na tyle silny, że szybko je rozganiał. Kiedy koło 18-tej dochodziłem pod szczyt spotkałem wracającego już Witka, po kilku minutach i ja byłem na szczycie Muztagaty 7546 m. Widoki jakie się z niego rozpościerały rekompensowały poniesiony dotychczas wysiłek. Po "poradowaniu" oczu tymi widokami i porobieniu zdjęć zacząłem schodzić na dół, żeby było szybciej i wygodniej zdjąłem rakiety śnieżne. Droga z obozu III na szczyt zajęła mi ponad 8 godzin, a powrotna ze szczytu zaledwie 1 godzinę. Tego dnia wejścia na szczyt próbował też Piotrek, ale osiągnął jedynie wysokość około 7100 m.

15 sierpnia poniedziałek

Z obozu III położonego na 6900 m zeszliśmy najpierw do obozu II położonego na 6200 m, mieliśmy tam z Bogusiem rozstawiony drugi namiot, przymarzł do śniegu i ciężko było go oderwać, po delikatnym "odkuwaniu" udało się to jednak zrobić bez jego poniszczenia. Okazało się, że mamy niesamowitą ilość rzeczy do zabrania na dół, wnosiliśmy je na 2 razy teraz trzeba było wszystko zabrać na raz. Po długich próbach udało się nam wszystko spakować do plecaków. Mieliśmy oczywiście oferty zniesienia naszego sprzętu przez tragarzy, którzy natarczywie przyglądali się naszemu długiemu pakowaniu, ale nie daliśmy im zarobić. Z obozu II zaczęliśmy schodzić do wyższego obozu I położonego na 5600 m. Ze względu na bardzo obładowane plecaki szło się nam bardzo ciężko, ale przed wieczorem doszliśmy do celu.

16 sierpnia wtorek

Z wyższego obozu I zaczęliśmy schodzić do bazy głównej. Pierwsze kilkaset metrów było po śniegu, więc szło się w miarę szybko, niżej zaczęły się skały oraz rumowisko żwiru i kamieni szło się tam dużo ciężej. Ze względu na bardzo ciężkie plecaki, które musieliśmy dźwigać staraliśmy się iść dość szybko, żeby uwolnić się od nich jak najszybciej. Baza była coraz bliżej, aż w końcu wyczerpani "na maksa" dotarliśmy do niej. Szef bazy pogratulował nam wejścia na szczyt i poczęstował nas arbuzem, był tak dobry, że niemal "rozpływał się nam w ustach". Wieczorem zamówiliśmy kolację, żeby w końcu po ponad 2 tygodniach zjeść coś "normalnego", mieliśmy już dosyć naszego wyprawowego jedzenia.

17 sierpnia środa

Mieliśmy umówiony powrotny transport z Subashi do Kashgaru na 19 sierpnia, więc musieliśmy czekać, baza główna była milszym na to miejscem niż Subashi. Odpoczywaliśmy więc w bazie, dużo jedliśmy i regenerowaliśmy się. Pod naszymi namiotami byliśmy nawiedzani przez przedstawicieli tamtejszej ludności, którzy próbowali nam coś sprzedać od tandetnych paciorków, koralików - po dywaniki włącznie.

18 sierpnia czwartek

Okazało się, że z bazy głównej do Subashi można zjechać jeepem, wytargowane 10$ za osobę i jej bagaż wychodziło taniej niż nadawanie samego bagażu na wielbłąda. Wraz z Bogusiem i Piotrem skorzystaliśmy z takiej możliwości. Sama jazda jeepem dostarczyła też wielu emocji, w drodze na dół musieliśmy przejechać przez wiele strumieni, podczas pokonywania niektórych z nich maiłem obawy czy jeep da radę przejechać przez wodę na drugą stronę. Jednak po około godzinnej jeździe po terenie, który mało przypominał drogę dotarliśmy do Subashi. Przed wieczorem dotarli do nas Marcin z Gosią i Witek z Ewą.

19 sierpnia piątek

Długo czekaliśmy na transport, który miał nas zabrać, aż w końcu zjawił się przed 13-tą. Po złożenie namiotów załadowaliśmy się do małego autobusu, którym pojechaliśmy do Kashagaru. Jechaliśmy Karakorum Highway więc przez dłuższy czas mieliśmy jeszcze góry za oknami. W Kashgarze mieliśmy zapewniony przez agencje nocleg w hotelu. Po trzech tygodniach można się było w końcu porządnie umyć i to w ciepłej wodzie. Wieczorem wyszliśmy coś zjeść, tym razem nie było takich problemów przy zamawianiu jak na początku.

20 sierpnia sobota

Agencja chińska gwarantowała nam tylko jeden nocleg w Kashgarze, nocleg w Hotelu Tien Nan, w którym nocowaliśmy kosztował 25 $, postanowiliśmy więc na 2 kolejne noce przenieść się do tańszej części, tego hotelu. Jego standard był bardzo niski, ale czego można się było spodziewać po cenie 3$ za noc. Później wybraliśmy się na zwiedzanie Kashgaru, po drodze trafiliśmy nawet na jakąś restaurację, gdzie podali nam opis potraw po angielsku. Przed wieczorem udaliśmy się do ujgurskiej dzielnicy w okolice meczetu Idkach, gdzie byliśmy "pożerani" wzrokiem przez tamtejszą ludność, która po nabożeństwie wyległa na plac przed meczetem. W tamtych okolicach znajdowały się też stragany z lokalnymi potrawami postanowiliśmy więc coś spróbować. Wybraliśmy jajka smażone na głębokim tłuszczu i naleśniki z mięsem obtaczane w cukrze, a na deser arbuza. Niestety jedzenie to jednak nie poszło mi na zdrowie.

21 sierpnia niedziela

Rewolucja dziejąca się w moim żołądku nie pozwoliła mi prawie zmrużyć oka, a od rama musiałem biegać co jakiś czas do toalety, która bardziej przypominała "chlew" niż europejską łazienkę. Zażywanie loperamidu wcale mi nie pomagało, dopiero po zjedzeniu całego opakowania węgla mój żołądek trochę się uspokoił. Po południu wybraliśmy się na stare miasto w dzielnicy ujgurskiej, można było tam zobaczyć naprawdę niepowtarzalne klimaty.

22 sierpnia poniedziałek

Opuściliśmy Kashgar jadąc do przejścia granicznego w Torugart, powoli żegnaliśmy Chiny. Gdy dojechaliśmy do punktu granicznego okazało się, że było tam bardzo dużo turystów i była bardzo długa kolejka do odprawy. Oczywiście i w tę stronę musieliśmy dawać swoje bagaże do prześwietlenia, wszystko to trwało strasznie długo. Później był jeszcze jeden punkt kontrolny, ale tam obeszło się tylko na pokazaniu w paszportach wyjazdowych pieczątek z Chin. Dojechaliśmy do granicy kirgiskiej, tam czekał już na nas umówiony wcześniej transport. Odprawa graniczna po stronie kirgiskiej przebiegła o wiele sprawniej, ale czekało nas jeszcze kilka godzin jazdy po kiepskiej drodze. Trzęsło tam niesamowicie, do Narynia dotarliśmy jak zrobiło się już ciemno.

23 sierpnia wtorek

Po noclegu w Naryniu pojechaliśmy do Bishkeku. Podróż w tę stronę odbyła się bez żadnych komplikacji. Po południu wybraliśmy się na zwiedzanie Bishkeku trasę do centrum postanowiliśmy pokonać trolejbusem, było to bardzo ciekawe doświadczenie. Wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji, w końcu po prawie miesiącu czasu mogłem zjeść jakieś "cywilizowane" dania przyjazne dla mojego żołądka.

24 sierpnia środa

Tego dnia mieliśmy o 18.00 samolot z Bishkeku do Moskwy. Pojechaliśmy na lotnisko i zaczęliśmy się odprawiać, mi jak zwykle udało się zdać bagaż bez problemu, Piotrek też zmieścił się w limicie kilogramów, ale nie za bardzo chcieli go przepuścić z pękiem karabinków przypiętych do pasa. Natomiast Boguś, Witek i Ewa mieli spory nadbagaż. Zażyczyli sobie od nich 8$ za kg. Boguś wyjmując część rzeczy z bagażu (z namiotem włącznie) i czepiając je na siebie w trzecim podejściu zmieścił się w limicie kilogramów. Witek niestety musiał zapłacić jakieś 150 $ za nadbagaż. Do Moskwy dolecieliśmy około godziny 20.30 tamtejszego czasu. Na samolot do Warszawy musieliśmy czekać do godziny 9 rano. Rozłożyliśmy więc karimaty zabrane specjalnie do bagażu podręcznego i podrzemaliśmy na nich do rana.

25 sierpnia czwartek

Po w miarę przespanej nocy na lotniku, polecieliśmy z Moskwy do Warszawy. Na Okęciu był wielki tłok, strasznie długo czekaliśmy na nasze bagaże, ale w końcu wszystko dotarło. Po równym miesiącu byliśmy z powrotem w kraju.


Współrzędne GPS - odczyt z Magellana 315

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura