Tatry 23 - 27 września 2000


W sobotę rano dojechałem pociągiem do Zakopanego, a później busem do Kuźnic było pochmurnie i mgliście, więc widoczność była słaba. Byłem umówiony w Murowańcu z kolegą, gdy się spotkaliśmy wybraliśmy się na Kościelec, widoczność była kiepska, na kilka czy kilkanaście metrów nie było nic widać, ale jak dochodziliśmy do szczytu byliśmy już nad chmurami było widać słońce w dole chmury a nad nimi inne tatrzańskie szczyty. Wróciliśmy około 16-tej, zastanawialiśmy się, czy może się jeszcze gdzieś wybrać, ale jednak stwierdziliśmy ze jest już trochę za późno jak na taką pogodę.

W niedzielę kolega musiał już wracać do pracy, wiec tylko wyszliśmy razem ze schroniska, on poszedł na Kasprowy Wierch a ja poszedłem na Świnnicę. W drodze na Świnnicę mijałem sporo ludzi idących w jedną jak i w drugą stronę, wielu z nich to byli "niedzielni turyści". Widoczność ze Świnnicy była dobra było widać zarówno polską jak i słowacką stronę Tatr. Później udałem się w kierunku Kasprowego Wierchu, a następnie postanowiłem wybrać się jeszcze na Giewont, a jeszcze później do kościoła na mszę. Pogoda zaczęła się trochę psuć od strony słowackiej było ładnie i przejrzyście, świeciło słońce, a po polskiej stronie było pochmurnie i mgliście.

Zaobserwowałem ciekawe zjawisko - świecące z pogodnej strony słońce dawało tęczową aureolę nad głową, którą było widać po przeciwnej stronie grani na zamglonej stronie. Udało mi się to uwiecznić na zdjęciu. Zadziwiło mnie samo podejście na Giewont miało to być 40 min, mi zajęło jedynie 20 min. Oczywiście na szczycie było ludzi co niemiara, że nawet nie było jak zrobić zdjęcia. Ostatnie metry do szczytu Giewontu prowadzą po bardzo wyślizganych skałach, nie chciałbym się nigdy na nich znaleźć podczas deszczu. Po zejściu z Giewontu zdążyłem na mszę w kaplicy przy zakonie koło Kuźnic. Gdy wracałem do Murowańca powoli zaczynał zapadać zmierzch.

W poniedziałek postanowiłem wybrać się na Orlą Perć, wyszedłem z Murowańca około 9.30, wszedłem na Zawrat, później kierowałem się w kierunku Koziego Wierchu i Granatów. Byłem pod wielkim wrażeniem trasy, którą pokonywałem, miejscami były niemalże pionowe ściany z łańcuchami, gdzieniegdzie metalowe drabinki. Widoczność do południa była wspaniała, ale po 14-tej zaczęło się chmurzyć i z każdą godziną było coraz gorzej, tak że później widoczność była tylko na kilkanaście metrów. Ale było sucho i bezwietrznie, dzięki temu było w miarę bezpiecznie, 3 dni wcześniej padał deszcz i ktoś się poślizgnął i zabił na Orlej Perci . Dla większego bezpieczeństwa założyłem sobie tam kask, może byłem jedyną osobą która go miała na głowie i dla innych pewnie wyglądałem jakbym się urwał z choinki ale mnie to nie obchodziło.

Kiedy byłem na Granatach zacząłem mieć już trochę dosyć, ale postawiłem sobie ambicyjnie, że musze przejść całą Orlą Perć. Najbardziej męczyły mnie łańcuchy do zejść w dół, wolałem już schodzić trzymając się skał niż łańcuchów. Udało mi się koło 19-tej dojść do końca Orlej Perci do Krzyżnego. Powoli zaczynało się robić ciemno, musiałem więc założyć czołówkę żeby przyświecić sobie drogę, gdybym jej nie miał nie wróciłbym do schroniska. Na początku szlak biegł kamienistą ścieżką, ale później wszedł w las. Do schroniska wróciłem około 21.40, cała trasa zajęła mi 12 godzin. Miałem wszystkiego dosyć, nawet już nie miałem siły zrobić sobie czegoś do jedzenia, moją kolacją było kilka kostek czekolady.

Kolejnego dnia we wtorek postanowiłem wyruszyć do schroniska nad Morskim Okiem. Nie chciałem iść przez Krzyżne, ponieważ poprzedniego dnia schodziłem tamtędy i widziałem jakie miałbym ostre podejście z ciężkim plecakiem. Również nie chciałem iść drugi raz przez Zawrat, więc wybrałem się przez Kozią Przełęcz, wydawało mi się że tamtędy będzie najkrócej. Okazało się, że trasa ta była bardzo trudna, oblodzona od nienasłonecznianej strony, oraz dosyć stroma i z wieloma łańcuchami. W jednym miejscu łańcuchy prowadziły pionowo po samym lodzie, na samych butach nie dałoby się tamtędy przejść, tak wiec musiałem je obejść, musiałem się wspiąć kawałek z boku po skalach. Wtedy stwierdziłem, że wybór tej drogi nie był najszczęśliwszym rozwiązaniem. Ale jakoś doszedłem do Koziej Przełęczy, tam szlak przecinał się ze szlakiem z Orlej Perci. Później było już spokojne zejście po kamieniach w dół. Przeszedłem przez Dolinę Pięciu Stawów i zacząłem podchodzić pod górę do Szpiglasowej Przełęczy. A później znów schodzić w dół do Morskiego Oka. Pogoda była bardzo piękna, było ciepło i widoczność była bardzo dobra. Udało mi się dojść do schroniska, akurat tuż przed zmrokiem.

Następnego dnia wybrałem się na Rysy, pogoda była piękna więc "waliły" tam "dzikie tłumy", podobno tam jest tak zawsze. Było kilka ciężkich podejść mimo iż szedłem bez dużego plecaka, to jednak byłem już trochę zmęczony po kilku dniach. Na końcowym etapie podejścia zaczęły się łańcuchy, ale nie były one aż takie trudne jak na Orlej Perci, jest ich trochę, ale cały czas prowadzą do góry, droga nie była oblodzona, więc szło się dosyć bezpiecznie. Kiedy wszedłem na szczyt, pogoda była rewelacyjna, więc i widoczność była bardzo dobra. Ponad pół godziny siedziałem sobie z krótkim rękawem i boso wygrzewając się na słońcu. Myślałem, że jak będę schodził w dół po łańcuchach to będzie trochę trudniej niż do góry. Okazało się że schodzenie w dół nie było takie trudne. Ale późniejsze odcinki zejścia do Czarnego Stawu i Morskiego Oka były dla mnie męczące, tak samo jak podchodzenie po nich do góry. Miałem już dosyć chodzenia po kamieniach bolały mnie już od tego stopy.

Jak wróciłem do schroniska spotkałem znajomych, którzy byli tego dnia na Mnichu. Razem przeszliśmy do Polany Palenicy, a później przejechaliśmy do Zakopanego.

Wyjazd uważam za bardzo udany, udało mi się wejść na co znaczniejsze szczyty Tatr Wysokich, w tym na Rysy

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura