Tatry Zachodnie - Słowacja   29 kwietnia - 3 maja 2001


W niedzielę rano dojechaliśmy do Zakopanego, następnie busem do Chochłowa, gdzie znajduje się przejście graniczne na Słowację. W Suchej Horze po stronie słowackiej nie było autobusu, którym moglibyśmy dojechać do naszego docelowego miejsca - Zverovki, postanowiliśmy więc iść piechotą, wydawało się że nie jest tak daleko. Najpierw szliśmy drogą, a później przez łąki i pola w kierunku gór które widzieliśmy. Następnie znów wyszliśmy na drogę i po bardzo długiej wędrówce doszliśmy przed wieczorem do Zverovki. Myślałem że miejscowość ta będzie czymś przypominającym nasze Zakopane, a okazało się, że zawędrowaliśmy na "koniec świata" kończyła się tam droga i oprócz pensjonatu-schroniska, hotelu i domku straży tatrzańskiej nie było tam nic, ale dookoła była piękna panorama gór. Nocowaliśmy w Chacie Zverovce - jest to coś pomiędzy schroniskiem a pensjonatem.

Następnego dnia wybraliśmy się na jeden ze okolicznych szczytów Brestovą (1902 m), początek szlaku stanowiła droga przez las, później szliśmy koło wyciągu narciarskiego, gdzie napotkaliśmy dwóch narciarzy próbujących wchodzić pod górę po resztach śniegu. Znaczną część drogi szło się przez kosodrzewinę, gdy skończyła się kosodrzewina weszliśmy na polanę, z której mieliśmy ładną panoramę na otaczające nas dookoła góry. Gdy szliśmy coraz wyżej dotarliśmy do poziomu na którym był śnieg, zrobiło się też bardzo wietrznie i zimno, musieliśmy się poubierać we wszystko co ze sobą mieliśmy. Po wejściu na Brestovą ze względu na jeszcze wczesną porę postanowiliśmy przejść jeszcze kawałek w kierunku szczytu Salatin (2047 m), prawie na niego weszliśmy ciągnął się on długą granią na której od północnej strony były ślicznie pozawijane nawisy ze śniegu. Wracaliśmy tą samą drogą, w rejonie gdzie był śnieg czasami można było zjeżdżać na butach niemalże jak na nartach. Zejście kosówką mimo iż było to w dół wydawało mi się jakoś ciężkie, było tam dość stromo.

Kolejnego dnia wybraliśmy się na szczyt o nazwie Osobita (1687 m) najpierw szlak prowadził ścieżką przez las, po drodze było maje jeziorko, w którym było pełno żab, które miały akurat okres godowy. Dalej szlak prowadził też lasem ale zrobiło się stromiej i podchodzenie wymagało trochę większego wysiłku. Wyżej w lesie zaczął się śnieg początkowe jego partie były zlodowaciałe i było tam trochę ślisko, ale dalej szło się już bez większych problemów. Gdy obszar lasu się już skończył weszliśmy na grzbiet z którego było już widać szczyt, na który prowadziło nagie skalne zbocze. Gdy weszliśmy na szczyt mieliśmy wspaniałą panoramę Tatr słowackich i polskich oraz innych pasm górskich. Widać było Brestovą i Salatin ma których byliśmy poprzedniego dnia, dalej Banikov, Tri Kopy, Wołowiec, Giewont a z drugiej strony Babią Górę i Pilsko. Schodzenie na dół nie było trudne, poszło bardzo szybko. Ostatniego dnia naszych wędrówek wybraliśmy się na szlak przy którym były wodospady i jeziorka, w miarę możliwości czasowych mieliśmy jeszcze ewentualnie wejść na jakiś szczyt. Tego dnia spotkaliśmy na szlaku sporo ludzi, byli to prawie sami Polacy, przed miejscem gdzie szlak zaczynał biegnąc ścieżką leśną był parking stało tam około 30 samochodów chyba tylko 2 miały słowackie rejestracje wszystkie pozostałe maiły rejestracje polskie. Wodospady były naprawdę wspaniałe obok jednego z nich unosiła się mgiełka z rozpryskiwujących się kropelek wody. Dalej szlak prowadził do jeziorek, te położone wyżej były jeszcze pełne zlodowaciałego śniegu. Byliśmy u podnóża szczytów, których piękną panoramę widzieliśmy codziennie z naszego shroniska. Pomyślałem sobie - jestem tak blisko i tam nie będę?, zapragnąłem więc wejść na Tri Kopy (2154 m) i Hubą Kopę (2158 m), które miałem przed sobą. Wybrałem się tam sam, miałem w planie wejście na kolejne szczyty które ciągnęły się granią a później zejście ośnieżonym zboczem. Samo wejście na pierwszy ze szczytów nie było takie trudne, choć na początku i na końcu podejścia musiałem się trochę powspinać po skałach. Przejście z pierwszego szczytu Trzech Kop na drugi było dość łatwe, na kolejny było trochę trudniejsze, były tam łańcuchy, gdzieniegdzie były zasypane śniegiem ale udawało mi się jakoś tamtędy przechodzić, gdzieniegdzie trzeba było się trochę powspinać, ale dawałem sobie jakoś radę.

Droga na kolejne wierzchołki prowadziła grzbietem grani, wszedłem na ostatni 5 szczyt Hubą Kopę. Zacząłem więc myśleć o schodzeniu - moja koncepcja była taka, że chciałem schodzić ośnieżonym zboczem. Znalazłem miejsce w którym nastromienie stoku było dla mnie do przyjęcia żebym mógł tamtędy schodzić, próbowałem więc tam przejść na drugą stronę zbocza, ale był tam nawis śnieżny, gdy przy nim stanąłem przestraszyłem się że może się on oberwać pod moim ciężarem i że mogę pociągnąć za sobą lawinę. Postanowiłem więc szukać innego miejsca, udało mi się w końcu znaleźć takie na którym nie było zawiniętego nawisu śnieżnego, zacząłem schodzić po śniegu w dół, było stromo, ale śnieg był na tyle mokry, ze łatwo było wbijać w niego buty i poruszać się w dół bez obawy że można się przewrócić. Zszedłem dosyć duży odcinek w dół, okazało się że niżej nie mogę iść bo śnieg się skończył i jest tam urwisko skalne, próbowałem więc poruszać się w poprzek zbocza aby dojść do innego obszaru zbocza ze śniegiem, które z dołu były bardzo wyraźne. Wspinając się trochę po skałach doszedłem do miejsca gdzie znów był śnieg. Zacząłem więc schodzić w dół z myślą, że uda mi się zejść już do samego dołu, niestety zawiodłem się, zszedłem do miejsca gdzie pas śniegu dochodził do przesmyku skalnego który był bardzo stromy. Myślałem na początku że zejdę tamtędy idąc twarzą do zbocza. Doszedłem do tego przesmyku skalnego i zobaczyłem, że jest tam zlodowaciały śnieg i sączy się tam woda, więc zrezygnowałem. Wszedłem z powrotem wyżej po swoich śladach i próbowałem znów wspinać się po skałach żeby przejść w poprzek zbocza do miejsca na którym był śnieg. Wspinając się po skalach, trafiłem do miejsca z którego nie mogłem wspiąć się wyżej.

Długo się zastanawiałem co mam teraz robić, nie miałem żadnych skał w zasięgu rąk, które umożliwiło by mi wspięcie się do góry lub w prawo czy w lewo. Zaczął też padać grad i słychać było grzmoty zbliżającej się burzy (na szczęście nie była za blisko mnie), z poocieranych o skały palców leciała mi krew, zacząłem mieć wszystkiego dosyć. Moje położenie zaczęło być nie za ciekawe pomyślałem sobie ze muszę wyrwać się z tamtąd jak najszybciej bo gdy zacznie padać deszcz będzie jeszcze bardziej ślisko i coraz niebezpieczniej i trudniej. Po długim zastanowieniu się stwierdziłem, że skoro jakoś tam wszedłem więc powinienem też i zejść, spróbowałem zrobić krok w dół, udało się a dalej zacząłem się wspiąć na skały z boku. Wspinałem się po skałach aż do kolejnego miejsca gdzie był pas śniegu, nie był on za długi i też kończył się jakimś urwiskiem skalnym, więc znów musiałem wspinać się po skałach żeby dalej iść w poprzek zbocza, ogromne połacie śniegu gdzieś tam były, ale cały czas daleko ode mnie. W końcu jednak udało mi się dojść skałami do obszaru zbocza na którym był długi pas śniegu prowadzący na dół, myślałem że zawiedzie mnie on już na sam dół. Zszedłem nim ze 100 m w dół niestety okazało się że jednak na jego końcu znów było urwisko skalne. Zrobiło się mgliście, słychać było grzmoty, grad padał dalej i kurtka zaczęła mi przemiękać a w butach czułem jak woda przelewała mi się po stopie z jednego końca na drugi. Zacząłem się zastanawiać co mam robić dalej, stwierdziłem, że nie mogę pozwolić sobie na tracenie czasu, poruszając się w poprzek zbocza, ponieważ za niecałą godzinę zapadnie zmrok. Postanowiłem wiec wspinać się po skałach i gdzieniegdzie po śniegu na gore, żeby z góry znaleźć miejsce gdzie zbocze będzie ośnieżone aż do samego dołu. Po kilkunastu minutach udało mi się wspiąć do miejsca z którego ujrzałem gigantyczny obszar ośnieżonego zbocza, tego właśnie cały czas szukałem, byłem uradowany, wiedziałem że jestem już bezpieczny, a zejście to tylko kwestia czasu . Mimo ze było tam trochę stromo to schodziło mi się dość łatwo i szybko, jak na skrzydłach, kilka minut później byłem już na dole u podnóża Trzech Kop.

Przyjrzałem się dokładnie ośnieżonym zboczom i stwierdziłem, że swoją drogę zejściową wybrałem trochę za daleko, tamten rejon nie był jednorodnie ośnieżony, gdybym zaczął schodzić w okolicach pierwszego szczytu zajęłoby mi to 15 - 20 min, a tak miałem 2 godziny pełne mocnych wrażeń i emocji. Gdy doszedłem do rejonu gdzie szlak zaczynał biegnąć lasem, wylałem wodę z butów i wyżąłem skarpety. Zacząłem schodzić w dół szlakiem, który zamienił się w jeden wielki strumień, na dole miał on nawet ponad metr szerokości. Zanim zapadł zmierzch udało mi się dojść do drogi prowadzącej do Zverovki. Byłem przemoczony ale radosny, że jednak udało mi się bezpiecznie zejść. Na drodze ujrzałem jakąś postać idącą w moim kierunku, było ciemno i nie widziałem twarzy zbliżającej się osoby, ale po sylwetce i ubiorze poznałem, że był to mój kolega Albin, martwił się o mnie, pokrzepił mnie kanapkami i gorącą herbatą, które przyniósł ze sobą, jednak prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Dalsza droga powrotna drogą zajęła nam niecałe pół godziny. 3 maja wracaliśmy już do Plski, tym razem autobusem, może trochę okrężną drogą, ale nie było wielkiego wyboru, najpierw ze Zverovki do Tristieny, a z tamtąd do Suchej Hory, gdzie przeszliśmy pieszo granicę do Chochołowa, później autobusem do Zakopanego skąd wracaliśmy pociągiem do domu.

Kliknij na zdjęcie
aby je powiększyć


© Paweł Mitura